Wyprawę zorganizowaliśmy sami od początku do końca. Od decyzji, co i kiedy, po konieczny wybór nepalskiej agencji, przewodnika czy tragarza. Wiem, że ludzie, którzy są tam któryś raz, upraszczają sobie te wszystkie konieczności, ale my nowicjusze momentami czuliśmy się tam jak dzieci we mgle lokalnych zasad, reguł i ustaleń, narzucanych przez miejscowych. Uznaliśmy, że większa samodzielność mogłyby być dla nas, jeśli nie zgubna to przynajmniej mogłaby zamienić fantastyczną wyprawę w jakieś utrapienie organizacyjne. Na bieżąco modyfikowaliśmy naszą wyprawę tak, że stała się czystą przyjemnością, podczas której przez dwa tygodnie w górach i trzy dni w Katmandu pozostawało nam jedynie cieszyć się tym, co robimy.
W relacji opisuję tylko część związaną z górską wyprawą, do czego obliguje mnie charakter forum. Z drugiej strony gdybym chciał opisać cały wyjazd, to mogłaby zrobić się mała książka i wtedy ukończyłbym ją za pół roku, rok, a może jeszcze później. Zapewniam, że napisanie zwięzłej relacji z takiego wyjazdu nie jest łatwą sztuką. Wyjazd miał miejsce w dniach od 29 października do16 listopada 2017. Bilety do Katmandu kupiliśmy już w lutym. Zaletą tak wczesnego zakupu biletu jest oczywiście to, że przez wiele miesięcy mogliśmy ekscytować się nadchodzącą wyprawą w kompletnie nieznane, największe góry świata. Jak również zaspokajać swoją próżność, przez informowanie znajomych o planowanej podróży i wyprawie na himalajski sześciotysięcznik. Ponadto niższa cena biletu była dodatkowym, małym, „cieszącym kieszeń” aspektem sytuacji. Najpierw był lot z Europy do Nepalu. Ponad trzynaście godzin minęło na oglądaniu filmów i spaniu w całkiem znośnych warunkach. W Katmandu spędziliśmy dwa dni na załatwianiu spraw i zakupach.
Następnie lot do Lukli na wysokość 2860m. Jest to niezłe wydarzenie samo w sobie, które dodatkowo podsyciła dwugodzinna niepewność, ponieważ wiele lotów z powodu mgły odwołano. My, którzy poczuliśmy się jak wybrańcy, polecieliśmy kilkunastoosobowym samolocikiem i delektując się cudowną pogodą mogliśmy podziwiać wymarzone Himalaje.


Lotnisko w Lukli w całej okazałości. Wszystkich przyciąga swoją niezwykłością, a obserwowanie ruchu samolotów fascynuje każdego, kto się tam znajdzie. A końca pasa startowego nie widać, bo go nie ma.
Po kolejnej serii czynności związanych głównie z załatwieniem tragarza, udaliśmy się do Phagding 2650m. Miejscowość ta znajduje się w połowie drogi do Namche Bazaar 3450m, gdzie zamierzaliśmy dojść pierwszego dnia, ale opóźnienie skłoniło nas do zatrzymania się wcześniej na noc.

Tak prezentuje się Phagding wczesnym popołudniem. Na zdjęciu główna i jedyna „ulica”. Miejscowość nie różni się niczym od wszystkich innych mijanych na trasie. Rano w pokoju temperatura wynosiła 13°C. Całe dwa tygodnie wspominaliśmy tak ciepłą noc.
Drugiego dnia trekkingu idziemy przez Monjo, gdzie kasują nas za wejście do parku narodowego 3000 rupii (prawie 30 euro). Po drodze spotkałem Polaków, którzy nocowali w tej miejscowości, płacąc za nocleg w dwuosobowym pokoju 100 rupii (niecałe 1 euro). My w Phagding zapłaciliśmy 500.
Oczywiście, jeśli chodzi o niesamowicie tanie noclegi w schroniskach, to jest w tym haczyk. Pokój jest praktycznie za darmo, ale trzeba jeść tylko w schronisku, w którym się nocuje. Bezwarunkowo wszystkie trzy posiłki, czyli lunch, dinner i śniadanie. Koszt 10 -25 dolarów. Jedzenie jest bardzo smaczne, zdrowe, porcje odpowiednie do włożonego w kilkugodzinny marsz wysiłku. Królują dania bezmięsne, co pomaga każdemu odpowiednio wyprofilować sylwetkę. Krótko mówiąc, idąc w górę widziałem parę osób z nadwagą, ale wracających spotykałem tylko szczupłych.

Przy pierwszym moście, musieliśmy poczekać, aż opuści go miejscowy „pociąg cystern gazowych”. Jakby nie było, jest to droga międzymiastowa.

Słynne mostki przed dojściem do Namche Bazaar. Idzie się tym dłuższym i wyższym. Emocje gwarantowane, podczas prób utrzymania równowagi na bujającym się w trakcie przechodzenia moście.
Standardowo najczęściej zostaje się na dwie noce w Namche Bazaar w celach aklimatyzacyjnych. Uważam to za słuszne rozwiązanie. Mimo, że jest to największa miejscowość w tym rejonie Himalajów, można obejść jej wszystkie uliczki kilka razy w ciągu popołudnia. Dziesiątki sklepów, straganów, kafejek, zaopatrzenie i ceny jak w Katmandu.

Namche Bazaar późnym popołudniem. Nad miejscowością góruje Kongde Ri 6187m.

City wysokogórskiej miejscowości. Widziałem tylko jednego człowieka w krótkich spodenkach. Łaziliśmy do późnego wieczora po sklepach, w poszukiwaniu odpowiednich dla kolegi spodni trekkingowych. Shopping wraz z przymierzaniem skończyliśmy w temperaturze około plus 5 °C. To, że Marcin nie wykończył się z zimna, do tej pory pozostaje dla mnie zagadką. A spodni i tak nie kupiliśmy.

Codzienny krajobraz trekkingowy. Po prawej Ama Dablam 6812m. Przed nami ośmiotysięczniki.
Jeśli chodzi o ochronę środowiska, w sensie nie zaśmiecania go przez turystów, to jest to najlepiej zorganizowane miejsce na świecie. Przez dwa tygodnie, ani razu nie miałem dylematu, co zrobić ze śmieciami. Na całej trasie był pojemniki na segregowane odpady, w każdym schronisku można było się ich pozbyć, również w Base Campie Island Peak na wysokości 5050m.

Typowy pokój na szlaku. Dobrze, jak jest chociażby jeden wieszak przybity do ściany. Temperatura rano w okolicy zera, a szyby w nieszczelnych oknach solidnie oblodzone. Pokoje od strony słonecznej, cieplejszej po południu, mogą być droższe od tych zacienionych. Bo w nich później pojawia się wewnątrz szron na szybach.
Nas niecierpliwość gnała dalej, więc po spędzeniu w Namche Bazaar jednej nocy ruszyliśmy dalej. Naszym celem była miejscowość Pangboche 4250m. Dystans był trochę dłuższy, ponad 14 kilometrów. Na trasie sumaryczny wznios wyniósł 1300 metrów, a sumaryczny spadek około 480 metrów. Zajęło nam to 5 godzin i gdzieś po drodze zapodział się nam nasz tragarz. Nie pozostało nic innego, jak tylko bez jego pomocy znaleźć sobie nocleg. Przyszło nam to bez trudu.
W zasadzie przy wyborze miejsc do spania należy polegać na tragarzu, który wszystko załatwi. My nic nie rezerwowaliśmy wcześniej i nie było żadnego problemu z noclegiem. Kilka razy wykurzyłem się na jego próby naciągania nas na drogi nocleg i sam, bez większego problemu, załatwiałem tańszy. W końcu nauczyliśmy typa, że ma działać w naszym interesie, a nie w interesie kamienicznika wynajmującego nam „dziuplę z barłogiem”. Jakoś to tam mniej więcej działało. Temat kosztów prysznica, wifi czy podłączenia ładowarki to osobny problem. Kupa gratis, ale podwiewa lodowatym powietrzem i spłukuje się miednicą.

Krajobraz na wysokości 4300m. Przed nami Lhotse 8516m i Nuptse 7861m.

Na wprost cel naszej wyprawy Island Peak 6189m. Na pierwszym planie miejscowość Dingboche 4350m.

Czorten ku pamięci Polaków, którzy zginęli na południowej ścianie Lhotse.

Chukhung w całej okazałości. Tak naprawdę są to trzy schroniska i kilka domków gospodarczych. W tle stale widoczna góra, Ama Dablam. Zdjęcie zrobione z wysokości Mont Blanc, 4810 npm.

Piąty dzień trekkingu. Aklimatyzacyjne wejście na Chkhung Ri 5550m po lewej, z noclegu w Chukhung na wysokości 4700m. Za plecami Lhotse.

W drodze na Chukhung Ri. Z tyłu himalajski odpowiednik Matterhornu, czyli Ama Dablam 6812m. Marcin, dzięki za to zdjęcie.

Szczyt Chukhung Ri 5550m.

Nasz maciupeńki sześciotysięcznik w środku zdjęcia. Po lewej fragment ściany Lhotse 8516m, a w oddali z pióropuszem chmurki Makalu 8481m odległy o prawie 20 kilometrów.

Z prawej mój namiot w Base Campie pod Island Peak na wysokości 5050m. Cały sprzęt dotargaliśmy do bazy sami: namiot, linę, karimaty, liofile, kuchenkę gazową, kartusze z gazem, śpiwory, uprzęże, czekany, raki, jumary, karabinki, pętle, prusiki, buciory wspinaczkowe, bieliznę termiczną oraz śrubę lodową i suszoną wołowinę. Na szczęście pomógł nam w tym nasz niezastąpiony Linzi, tragarz.

Baza pod Island Peak dzień przed atakiem szczytowym. 6 listopada, godz. 11.40, wysokość 5050 npm. Pogoda jak marzenie.
Mieliśmy obowiązek wylegitymowania się w punkcie kontrolnym, znajdującym się w bazie, naszymi pozwoleniami wejścia na szczyt. Mieliśmy je w formie elektronicznej. Tam też spotkaliśmy i poznaliśmy naszego przewodnika.

Wschód słońca, 7 listopada. Na lodowcu, na wysokości około 6000m. Jak widać góra już cieszyła się popularnością. Jakby wszyscy wiedzieli, że pogoda dopisze i jest to najlepszy dzień na zdobywanie szczytu.

Gwiazdorskie pozowanie na tak zwanej ściance. Ale stojąc na wysokości 6189m za ściankę służy nam Lhotse o wysokości 8516m.
Dodam, że pogoda była doskonała. Wprawdzie w czasie wejścia przed wschodem słońca na wysokości około 5800m temperatura była minus 14 °C (na plecaku miałem przyczepiony czujnik temperatury) i zimno nieźle dawało nam w kość, ale gdy już dosięgły nas promienie słońca, było przecudnie: całkowity brak wiatru, czyste niebo. Na szczycie było, co najmniej +5. My też, o rzesz k… czuliśmy się na piątkę z plusem.

Współzdobywcy z bliżej nieznanego nam kraju, może Włosi, wpinają się do zejścia. Cierpliwie czekamy na swoją kolej, delektując się znacznym „brakiem powietrza w powietrzu”.

Droga powrotna przez lodowiec. Takie tam górki i dołki.

I labiryncik lodowy do przejścia, ale bez problemu.

Cztery powiązane rachityczne drabinki były niewątpliwą atrakcją. Idziesz i mówisz sobie: „Nie patrz w dół, nie patrz w dół, …”

Marcin przebiegł po drabinach samodzielnie, z uśmiechem na ustach, a co… nie wolno?
Oczywiście to żart. Za każdym razem dwóch ludzi asekurowało przechodzącego trzymając liny, co widać na poprzednim zdjęciu.

Przy zejściu ostatni rzut oka na ukochany, zdobyty szczyt. Jak widać cały dzień cieszył się on niesłabnącą popularnością. Ale o godzinie 11.45, co widoczne jest na zdjęciu, szczyt Lhotse był już w chmurach.

Żmudna, wielogodzinna droga w dół. Już po zejściu z lodowca na wysokości około 5900m.
Na pewno każdy, kto tam nie był, a chciałby być, zadaje sobie pytanie czy to jest trudny szczyt czy łatwy. Uważam, że jest to bardzo trudny szczyt. Wymaga niemało sprzętu, albo w zamian dużo pieniędzy. Bardzo dużo czasu, wysokich umiejętności organizacyjnych, dobrej znajomości języka angielskiego, gotowości do podejmowania ryzyka, zarówno zdrowotnego jak i finansowego. Także dużego zaplecza w tych obu sferach.
Chyba zrobiliśmy inaczej niż przewidują różnego rodzaju firmy organizujące wyjazdy. Nasza kolejność była odwrotna. Najpierw weszliśmy na Island Peak, a dopiero w następnej kolejności postanowiliśmy iść pod Everest Base Camp. Po zejściu ze szczytu zwinęliśmy namiot i przeszliśmy jeszcze ponad 6 kilometrów do Chukhung na 4700m, gdzie przenocowaliśmy. Następnego dnia poszliśmy do miejscowości Lobuche 4950m, przez miejscowość Dingboche na 4350m, gdzie zostawiliśmy na przechowanie nasz ekwipunek wysokogórski. Po dwóch dniach wróciliśmy tam na nocleg.

W drodze do Everest Base Camp. W dole pola uprawne. Podobno ziemniaki tam sadzą, ale w lato.

Po drodze do Lobuche 4950m mijaliśmy również takie „grupy zorganizowane”.

Lobuche o poranku. Rano w pokoju było - 6 °C. Poranek przebiegł rutynowo, bo już mieliśmy opanowaną technikę szybkiego wstawania. Marcin oczywiście obowiązkowo musiał się obtoknąć. Ja jedynie upozorowałem tę czynność. Na ten dzień w planie było wejście na Kala Pattar 5643m i powrót do Dingboche. W sumie 22 kilometry naprawdę atrakcyjnego spaceru.
Ostatnie cztery dni podjęliśmy próbę całkowitego zaadaptowania się do lokalnych warunków i przestaliśmy się zupełnie myć. Pomocna w tym była temperatura zbliżona do zera i szybkie przemieszczanie się w ciągu dnia. Jednak po powrocie do Lukli pękliśmy i zakupiliśmy udziały w skorzystaniu z ciepłej wody pod prysznicem. Bo Lukla to prawdziwa metropolia na nizinach w porównaniu z resztą.

Zabudowania Gorak Shep 5150m w pobliżu bazy pod Everestem. Za nimi niepozorna góra Kala Pattar 5643m na tle niesamowitej Punori 7161m.

Dla miłośników czystości. Dostajesz wiadro gorącej wody, garnek do polewania się i za jedyne siedem dolarów masz prysznic jak się patrzy, nawet w Gorak Shep. To nic, że na zewnątrz tej blaszanki jest temperatura niewiele powyżej zera (pod warunkiem, że słońce świeci).

Wymarzona fotka ze szczytu Kala Pattar 5643m. W tle po lewej Mount Everest 8848m, po prawej Nuptse 7861m, w dole lodowiec Khumbu.

Odpoczynek po zdobyciu Kala Pattar. W tle odbywa się mecz piłki nożnej na poziomie, o którym piłkarze mogą tylko pomarzyć, w Gorak Shep 5150 metrów npm.
Wszystkich, którzy chcieliby wybrać się w Himalaje pocieszę informacją, że jest to zupełnie bezpieczny i sprawdzony sposób trekkingu. Nawet, jeśli ktoś lubi, to śmiało może jechać tam sam. Spotkaliśmy takich. Mogę mówić tylko za siebie, ale odniosłem wrażenie, że jest to najbezpieczniejszy kraj, w jakim zdarzyło mi się być.
Na koniec dwie fotki pokazujące jak daleko nasz europejski świat jest odległy od tego w Nepalu.

Baner informujący o spotkaniu wyborczym w Lukli w przeddzień naszego wyjazdu. Kurczę, gdzie wyczytałem, że to dziś?

Życzenia noworoczne (Happy New Year 1138) na jednej z ulic w Katmandu. Po prostu mają „trochę inny” kalendarz. Gdy poprosiłem, żeby na koszulce wyhaftowano mi 2017 rok, krawiec na początku zdziwił się, ale po chwili pokiwał głową i stwierdził: „Aha, English time.”
Po powrocie do Katmandu otrzymaliśmy nasze permity na wejście na szczyt Island Peak, certyfikaty potwierdzające zdobycie szczytu, wystawione przez Nepal Mountaineering Association. Każdy z nas otrzymał również Katak (ceremonialny szal) z nadrukowanymi buddyjskimi symbolami pomyślności, jako pamiątki dla zdobywców.