Deptacz narciarskiego puchu
Najgorsza była mgła i wiatr. Przy dużym mrozie nawet góralska herbata nie pomagała. Ale narciarskie trasy zawsze przygotowane były na czas.
Dziś ratrak można sobie kupić na aukcji w Internecie. Używany kosztuje tyle, co dobre auto. Nie każdy pamięta, że pierwsze tego typu maszyny pojawiły się na polskich stokach dopiero w latach siedemdziesiątych. Wcześniej wszelkie trasy zjazdowe na zawody rangi ogólnopolskiej czy światowej przygotowywali deptacze. Jednym z nich był Jan Krzeptowski.
– Żeby dobrze przygotować trasę pod slalom gigant z Beskidu do Kotła, trzeba było mieć ekipę dziesięciu, piętnastu deptaczy – mówi Jan Krzeptowski. Pomimo ósmego krzyżyka na karku, dobrze pamięta czas swej młodości. I ludzi, którzy już się pominęli. – Po wojnie nie było roboty, było bardzo ciężko. Znaliśmy się z Władkiem Motyką, który brał mnie do różnych prac, także żeby przygotować stoki na zawody. Motyka był lubiany. Prowadził zawody, a jedynym w tamtych latach nagłośnieniem była wielka tuba, przez którą zapowiadał zawodników.
Siódma rano. Ekipa deptaczy musiała już być na górze i ruszać do pracy. Tak, by przygotować stok do zawodów w Goryczkowej. Żmudna praca zabierała kilka godzin. Narta w nartę trzeba było ubijać śnieżny puch. Jak robota szła sprawnie, to na południe stok był gotowy. Za taką pracę deptacz inkasował 50 złotych.
– Najgorzej wymarzło się podczas takiej roboty, jak była mgła i wiał wiatr. Nie dość, że nic nie było widać, to jeszcze to przejmujące zimno. Bo przecież nie mieliśmy takich dobrych ubrań, jak dziś. Ot, wkładało się dwie pary kalesonów, a na to porcięta, te modne pompki i do tego dwie pary bawełnianych skarpet, żeby choć trochę w nogi było ciepło – dodaje Jan Krzeptowski. Deptał trasy na Kasprowym, a gdy trzeba było, to stawał na Wielkiej Krokwi, którą też przygotowywała góralska ekipa. Nieraz bywało, że cały dzień pracy zniszczyła nocna zmiana pogody. – Udeptaliśmy, jak się patrzy, ale razu pewnego przyszła taka noc, że po naszej robocie spadło 75 cm śniegu. Wszystko zakryła taka śniegowa pierzyna. Tyle tego było, że trzeba było wywozić śnieg ze skoczni do kamieniołomu – uśmiecha się Jan Krzeptowski. I przypomina, że podczas jego służby w Polskich Kolejach Linowych bywało, że i turyści zakasywali rękawy i wspierali odśnieżających.
– Jechaliśmy kolejką, a tu 10 metrów od wjazdu na stację wszędzie śnieg. Wagonik nie dojedzie. No to brało się łopaty i całą stację trzeba było odkopać. Mniej więcej w tym miejscu, gdzie w czasie II wojny światowej Józef Uznański skoczył z kolejki, uciekając przed czekającymi na niego hitlerowcami. Goście, którzy przyjeżdżali, też pomagali. Do południa stacja była odkopana – przypomina były pracownik PKL. Bo Jan Krzeptowski w 1965 roku przez dwa lata obsługiwał kolejkę PKL na Kasprowy Wierch. Najpierw przez dwa miesiące jeździł tylko na trasie Kuźnice – Myślenickie Turnie. Potem, gdy serce dobrze znosiło zmianę ciśnień, mógł jeździć z Myślenickich Turni na Kasprowy Wierch. – W nocy, gdy kolejka była już zamknięta dla ruchu turystycznego, trzeba było wozić wodę do wielkich zbiorników na Myślenickich Turniach. Rankiem czyściło się podpory. Najgorsze były oblodzenia – wspomina Jan Krzeptowski. I do dziś nie może się nadziwić, że PKL nie zrobił przez te wszystkie lata działania starej kolejki zaczepów na trap czy pochylnie. Każdego dnia, oczyszczając przypory ze śniegu, oliwiąc ruchome elementy, pracownicy ryzykowali zdrowiem i życiem. – Bo trzeba było zrobić spory krok z wagonika na podporę. Nie było mostków. A w dół 24-32 metry. Jak ktoś by spadł, nie byłoby co zbierać.