Męstwo i ból
Całe swoje życie Mieczysław Kołodziejczyk poświęcił ratowaniu innych. Dziś sam potrzebuje pomocy. Ciężko chory, na wózku, uwięziony na drugim piętrze swojego mieszkania, marzy choćby o spacerze po Równi Krupowej.
![]() |
Mieczysław Kołodziejczyk z żoną fot. Beata Zalot, arch. www.tygodnikpodhalanski.pl |
Ostatni raz na Równi był jesienią ubiegłego roku. Od tej pory opuszcza mieszkanie jedynie wtedy, kiedy jedzie do szpitala na kolejne badania. Mieszka w kwaterunkowej kamienicy na drugim piętrze. Do wyniesienia go z wózkiem potrzebnych jest 4 mężczyzn. Koledzy z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego pomagają, jak mogą, odwiedzają, przychodzą, kiedy trzeba go odtransportować do szpitala, może na nich liczyć także w wielu innych sytuacjach. Razem z żoną czekają na przydział mieszkania komunalnego, najlepiej na parterze, bo wtedy pan Mietek przestałby być więźniem swojego mieszkania – on, tak czynny jeszcze niedawno człowiek, kochający góry i przestrzeń. Pan Mietek marzy też o powrocie do malowania. Niesprawna ręka utrudnia uprawianie i tej pasji. Jedna ręka nie wystarczy. Nie ma jak przytrzymać szybkę, otworzyć tubkę z farbą. Dlatego szkicuje. Wierzy, że kiedyś te rysunki posłużą jako projekty obrazków. Mietek jest bardzo silny, jego stan jest o wiele lepszy, zrobił już duże postępy – mówi żona Barbara.
W ratownictwie górskim pan Mietek przepracował 40 lat, uczestniczył w mniej więcej 500 akcjach. Kiedy przeszedł na emeryturę, miał wielkie plany. Choroba go zaskoczyła. Tatry urzekły pana Mietka już w dzieciństwie. Miał 9 lat, kiedy ojciec zabrał go pierwszy raz w góry. Od 1954 roku mieszka w Zakopanem. Jego wielką pasją od młodości było taternictwo i jaskinie. Spenetrował wszystkie większe jaskinie w Tatrach, tajemnic nie miały przed nim groty w Alpach. Do GOPR-u trafił w 1968 roku, wcześniej był przewodnikiem po Jaskini Mroźnej, pracował też w PTTK. Nic dziwnego, że gdy trafił do Grupy Tatrzańskiej GOPR, szefostwo powierzyło mu wkrótce zorganizowanie ratownictwa jaskiniowego.
– Zaczęło się od wypadku w Kotlinach w Czerwonych Wierchach i akcji ratowniczej, która trwała miesiąc. Czterech młodych ludzi chciało pobić rekord zejścia na dno Wielkiej Śnieżnej w jak najkrótszym czasie – opowiada. Ta jaskinia, mająca 800 metrów głębokości, wygląda jak studnia. Chłopcy przeliczyli się z siłami. Zasłabli w drodze powrotnej, wisieli na linie. To było w maju, były roztopy, woda zalewała jaskinie. To bardzo utrudniało zjazd po nich i wyciągnięcie ich na górę – wspomina. Trzech grotołazów udało się uratować, czwarty nie przeżył, został wyciągnięty z jaskini dopiero po miesiącu. Po tej akcji pan Mietek usłyszał od szefa, że ma się zająć organizacją ratownictwa jaskiniowego i szkoleniem kolegów. – To była bardzo ciężka robota, pionierska. Nie było sprzętu, każdy karabinek był za dewizy, nie było też żadnych doświadczeń w tego typu ratownictwie. Podpatrywaliśmy nowinki z Zachodu – opowiada pan Mietek. Przez pierwsze lata pracował na swoim sprzęcie, na nim też szkolił innych ratowników.
W pamięć zapadła mu też akcja na Cubrynie. – To było w Boże Narodzenie. Byliśmy przekonani, że idziemy po trupa. Taternik spadł z 300-metrowej ściany. Była noc. Po drodze spadła na nas mała lawina. Strzelaliśmy z racy, żeby oświetlić sobie drogę – wspomina. Nagle usłyszeliśmy krzyk. Okazało się, że to taternik, po którego idziemy. Przeżył, był tylko potłuczony. Kiedy już sprowadzali rannego, lawina znowu uderzyła w ratowników. Pan Mietek obserwował z boku, jak lawina porywa kolegów z alpinistą na toboganie. Zatrzymali się na olbrzymim kamieniu, który uratował wszystkim życie. – Ten facet miał ogromne szczęście. Dwa razu miał tego dnia darowane życie – mówi. Jednak po tym wypadku przestał się już wspinać.
W latach 70. w okolicach Babiej Góry rozbił się samolot pasażerski lecący z Warszawy do Krakowa, maszyna trafiła na burzę śnieżną. Zginęli wtedy wszyscy pasażerowie – 54 osoby. Zbieraliśmy tylko ludzkie szczątki. Utkwił mi wtedy taki obraz: na gałęziach zobaczyłem koszulę z krawatem, a po człowieku nie było śladu – opowiada. W akcji oprócz wojska uczestniczyli GOPR-owcy z Grupy Tatrzańskiej, Podhalańskiej, Beskidzkiej. Byłem już psychicznie zahartowany, ale pamiętam, że wtedy, żeby odreagować, wziąłem kredki i w przerwach rysowałem – wspomina.
– Zimą każda akcja jest wielkim ryzykiem. Dlatego taki nacisk kładzie się na szkolenie. My musimy nie tylko dojść, ale i pomóc. Odpowiadamy za siebie, za kolegów i osoby, po które idziemy – mówi. Najgorsze są pioruny i lawiny. – Przed piorunami nie da się uciec. Podczas akcji mamy ze sobą dużo metalu. Zdarzało mi się też oglądać burzę z góry. To piękne widowisko – opowiada.
– Twierdzi, że podczas tych 40 lat nie był w jakiejś podbramkowej sytuacji. – Jak to? – wtrąca pani Bożena. – A jak się desantowałeś ze śmigłowca wtedy, jak na Słowacji rozbił się śmigłowiec z ratownikami – przypomina żona. – No tak, to było w rejonie Żabiego Mnicha, odpadł taternik, lecieliśmy śmigłowcem M-2, trzeba było się desantować na grani – pan Mietek wraca pamięcią do tej akcji. Pogoda była burzowa, śmigłowiec był słaby, trzeba było się szybko desantować. Ja skakałem ostatni. Złapałem się za stopień i wiszę. Musiałem skoczyć. Spadłem na stromą płytę. Leciałem sześć metrów, sturlałem się, uratował mnie kask na głowie – wspomina. Szli wtedy po 2 turystów. Jak się później okazało, jeden z nich już nie żył. – Było oberwanie chmury, lawiny skalne, kamienie leciały rykoszetem, chroniliśmy się plecakiem na głowie, a ja w dodatku byłem ranny – opowiada. – Nie mogliśmy dojść do Czarnego Stawu, bo wody było po pas. Podczas tej akcji usłyszeli w górach słowacki helikopter, który chwilę później się rozbił.