Ostatni folusznik
Folusze zniknęły z krajobrazu Podhala. Tradycyjne metody wyrabiania sukna zastąpiły maszyny. Józef Słodyczka z Ustupu jest jednym z ostatnich, który zna tajniki tego ginącego zawodu.
Jesienią robił suknianą cuchę dla pana młodego, nietypową, dokładnie według wzoru z lat 20. ubiegłego wieku. Nie tylko sukno zrobił metodą tradycyjną, nawet szycie było ręczne, dokładnie, jak za pradziadka Macieja – żadnego śladu maszyny. Dziś takich zamówień jest już niewiele. Nieliczni doceniają takie sukno. Portki z prawdziwego sukna, ręcznie przędzonego, to coraz większa rzadkość. – To, co nazywają suknem, to często tak naprawdę filc – twierdzi pan Józef. Nawet na wełnie, z której sukno się wyrabia, trzeba się znać.
– Runo trzeba posegregować, oddzielnie wełnę z grzbietów, oddzielnie z podbrzusza. Ta z grzbietów – dłuższa, twardsza, bardziej ordynarna – nadaje się na osnowę, ta z podbrzusza – krótsza i delikatniejsza – na „porobek”, czyli mówiąc po polsku – wątek – tłumaczy. Kolejny etap to „cuchrowanie” wełny. Z tak przygotowanej dopiero przędzie się nić na warculi. Następnie trzeba przygotować osnowę. Na zrobionym przez siebie warsztacie tkackim, na snowadle pan Józef cierpliwie układa 400 równiutkich nici, idealnie równolegle do siebie.
– I jak tkacz, przeplatam wątkiem, robię najzwyklejszy splot tkacki. Otrzymuje w ten sposób surowe, niefolowane sukno, takie rzadkie – wskazuje na wiszący gotowy już kawałek materiału. – Na siągę sukna trzeba 6 kg wełny. Siąga to długość około sześciu łokci, czyli ok. 3,6 metra, szerokości będzie ok. 65-70 centymetrów – wyjaśnia. Dawniej tkaniem sukna zajmowali się – knopy i knopki. Pan Józef pamięta jeszcze knopki z Maruszyny, od których woziło się taki materiał, a następnie zawoziło do folusznika.
Pan Józef przechodzi tylko do niewielkiego pomieszczenia w piwnicach swojego domu, gdzie ma własnoręcznie zrobiony folusz. Pracował nad nim 4 lata. To było w latach 70., żył jeszcze ojciec, który pomagał w odtworzeniu mechanizmu. Folusz w rodzinie Słodyczków był od czasów pradziadka Macieja. – Tartak, młyny, folusz i holendry, którymi oddzielało się zboże od łuski – uściśla. – Pradziadek młodo umarł, zostawił dwóch małych synów, którzy musieli szybciej niż inni wydorośleć i zająć się gazdowaniem – opowiada pan Józef. Dziadkowi Janowi komuniści w połowie lat 50. zabronili jednak kapitalistycznych praktyk i wszystkie urządzenia zostały zaplombowane.
Tata pana Józefa – także Jan – zajmował się pamiątkarstwem, w foluszu robił kasetki. Pamiętał jednak wiele tajemnic związanych z folowaniem i przekazał je potem synowi. – Trochę on mnie nauczył, do wielu rzeczy sam doszedłem – twierdzi. A na kurs knopstwa jeździłem do Łodzi.
Utkany u knopa lub jak w przypadku pana Józefa na własnym warsztacie materiał wkłada się do folusza. I tu następuje kolejny, bardzo żmudny etap pracy. – Folusz to takie bardzo prymitywne urządzenie, ale łatwo na nim sukno zniszczyć – twierdzi. Sukno układa się w tzw. „stępie” wyżłobionym w pniu drzewa, w czymś w rodzaju korytka. W sukno uderza się ogromnymi drewnianymi młotami zwanymi „stąporami”, które kiedyś napędzane były kołem wodnym. Dlatego folusze były nad potokami. Jednocześnie do korytka wlewa się wąską rynienką wodę – najpierw zimną, a potem na przemian ciepłą i zimną. Uderzenia powodują, że sukno się zagęszcza i zyskuje odpowiednią strukturę. W zagęszczeniu materiału pomaga ciepła woda. – Jak podrobek mocno skręcony, to trzeba folować dłużej, czasem 20 albo i więcej godzin – wyjaśnia pan Józef.
Kolejny etap to kartowanie sukna, czyli ułożenie go w specjalny sposób, następnie maglowanie i na koniec suszenie, oczywiście w naturalny sposób, na słońcu. Folowanie – to jak podkreśla pan Józef – jego najbardziej ulubiona, ale i najgorsza dla zdrowia część pracy. – Młoty cały czas chlapią, woda paruje, jest tam jak w saunie – opowiada pani Zofia, żona folusznika. – To była zawsze wielka pasja męża, z której, niestety, żyć się nie dało – podkreśla pani Zofia. – Dlatego mąż żył z działalności chałupniczej, z wyrobów do Cepelii. Wyjeżdżaliśmy też na sezonową pracę do Austrii – opowiada. – Ale każdą wolną chwilę mąż spędza w foluszu. Dziś takich wariatów jak on już nie ma – dodaje.