To jest to! – Marek Kalmus
– Azja to jest mój ulubiony świat, a Huba jest moim szczególnym miejscem na ziemi – przekonuje Marek Kalmus, wybitny znawca kultury tybetańskiej.
– Jak trafiłeś do Huby?
– Z Krakowa przywiedli mnie tu przyjaciele. Od paru lat szukałem takiego miejsca. Było to 4 października 1984 roku – babie lato, granatowe niebo, cała chałupa obrośnięta dzikim winem, jabłoń przykryta parasolem – też dzikiego wina. I trafiłem w jedyne 10 minut, kiedy tę gazdówkę mogłem kupić. Właśnie odszedł potencjalny nabywca, a przy chałupie – niezamieszkanej od kilku lat – zastałem jeszcze starą właścicielkę z Kluszkowiec. Stojąc na progu, powiedziałem – kupuję! Nie oglądając domu, nie wchodząc na podwórko i nie mając ani grosza.
– Raptus jesteś…
– Jak stanąłem przy domu, wiedziałem, że to jest to. Moje miejsce na ziemi. I choć sprawy spadkowe po byłym właścicielu ciągnęły się jeszcze przez kilka lat, choć dom i zabudowania gospodarskie były w kiepskim stanie – stolarka i część płazów do wymiany, stodoła zwichrowana, dach na stajni załamany, wiata zrujnowana – wcale mnie to nie zniechęciło. Miałem motywację, by zarabiać pieniądze. Później, podczas wieloletniego remontu, sporo się też nauczyłem: ciesielki, elektryki, instalacji sanitarnych, zakładania ogrzewania podłogowego. Wtedy Huba była mało znana wśród turystów, a i teraz nie ich zbyt wielu, mimo że jest wspaniale położona. To unikalne miejsce, z pięknymi widokami na całe Tatry, Pieniny, jezioro.
– Jak często tutaj przyjeżdżasz?
– Teraz – jak tylko mogę – co weekend, czasem i w tygodniu, czasem na dłużej. Na początku lat 90. przez parę lat tu mieszkałem. Mieszkałem i pisałem. To okres mojej współpracy z miesięcznikiem „Nie z tej ziemi”, kiedy w redakcji zmonopolizowałem sprawy Tybetu i Nepalu. Za jeden artykuł w miesiącu ze zdjęciami mogłem się tu utrzymać. Najważniejsza moja książka – Tybet – legenda i rzeczywistość – też powstała tutaj. Tu wszystko powstało.
– Miejsce bardziej pracy twórczej niż odpoczynku…
– Jedno i drugie. W zimie 1986 roku pisałem tutaj książkę z filozofii i psychologii buddyzmu tybetańskiego, bardzo trudną. Temat, który od paru lat chodził mi po głowie po wysłuchaniu serii wykładów uczonego lamy w Katmandu. Przedzierałem się przez tekst z XIII wieku oraz komentarze do niego i nagle mi się odetkało w głowie. Pisałem po 15-18 godzin na dobę. W kuchni dymił stary piec, ledwo grzejąc, w pokoju nie było ogrzewania, wiatr zawiewał przez nieszczelne mszenia, zamarzała woda w sieni. Siedziałem w spodniach puchowych, w kurtce puchowej, chuchałem w łapy i pisałem. Jak w transie. Trzęsłem się z zimna, wszystko odkładałem na później, byle jeszcze akapit, jedno, dwa zdania dopisać. To był niezwykły czas – książkę Świadomość zwyczajna, świadomość przebudzona napisałem wtedy w 2 tygodnie. Kilka lat później, też stosunkowo szybko, powstała tu książka Chiny, kuchnia… tajemnice medycyny.
– I po tych doświadczeniach nie chciałeś się tu przenieść na stałe?
– Myślałem o tym i nadal myślę. Jakiś czas tak było – w latach 2001-2002 kierowałem Osadą Turystyczną Czorsztyn, więc mieszkałem tutaj. Dopóki jednak mój syn Łukasz chodzi do szkoły w Krakowie, jest to mniej realne. Ale mam szybki Internet i znakomite warunki do pracy, bo dom wyremontowałem. Wszystko wskazuje na to, że będę tu znowu coraz więcej siedział.
– Huba to także Twoja kwatera główna planowania wypraw?
– Niekoniecznie. Nie wymyślam wyjazdów, bo wyjazdy wymyślają się same. Tutaj natomiast wiele czytałem, bo tu się łatwiej studiuje. Tu mam znaczną część mojej biblioteki tybetańskiej, filozoficznej, kulturoznawczej.
– Jak się dogadujesz z góralami?
– Dobrze. Z górami, głównie Tatrami, jestem związany od małego dziecka. Od początków szkoły podstawowej całe wakacje spędzałem u wylotu Doliny Chochołowskiej, w leśniczówce na Małej Siwej, przy wylocie Białego Potoku. Pamiętam, że wtedy mostów nie było aż do Witowa. Potrafię trochę mówić gwarą, znam mentalność górali, nie jest mi to obce. Wydaje mi się, że chociaż częściowo mnie zaakceptowali. Byłem przez dwie kadencje przewodniczącym Spółki Wodnej Wodociągowej w Hubie. Wykonałem wszystkie niezbędne badania, dokumentacje i pozwolenie wodno-prawne. A tu woda to ważna rzecz, bo wioska nie ma ani jednej studni.
– Wróćmy do młodości – czy Twoja miłość do gór rozwijała się w czasie studiów?
– Tak. W szkole średniej byłem jeszcze bardziej zafascynowany góralszczyzną, Tatrami i Podhalem. Mieliśmy fajnego nauczyciela geografii – nieżyjącego już Andrzeja Paska i razem jeździliśmy na narty, w Tatry i skałki, chodziliśmy nawet po jaskiniach. Z rodzicami i znajomymi łaziłem po Tatrach od małego. Na studiach, a studiowałem najpierw geologię na AGHu, zdałem państwowy egzamin na przewodnika tatrzańskiego. Głównie prowadziłem studenckie obozy wędrowne, to było w latach 70. Od pierwszego roku studiów wspinałem się, zrobiłem uprawnienia instruktora – szkoliłem, chodziłem też po jaskiniach.
Pierwsze sportowe wyzwanie to był udział w zimowym przejściu jaskini Nad Kotlinami w systemie Wielkiej Śnieżnej. Byłem wtedy „Szerpą” do pomocy ekipie wyczynowej. Śp. Janusz Śmiałek kierował tym przejściem. Miałem też 2-letnią przygodę na krakowskim AWFie – w Studium Trenerów Alpinizmu. Byli tam m.in.: Jurek Kukuczka, Krzysiek Wielicki i Wanda Rutkiewicz. Góry dla mnie od zawsze były czymś oczywistym, jestem związany z nimi organicznie. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł mieszkać na równinie, np. mazowieckiej – wpadłbym chyba w totalną depresję!
– Geologia to był świadomy wybór?
– Jak najbardziej! Po 4 klasie podstawówki, w czasie wycieczki prowadzonej przez panią geolog z Warszawy, w Dolinie Lejowej znalazłem skamieniałość. Tak ciekawie opowiadała o skałach, minerałach, że od razu wiedziałem, że geologia i tylko to. I konsekwentnie fascynacja skałami poprowadziła mnie na studia. Pomimo tego, że się zastanawiałem też nad architekturą. Moi rodzice byli architektami.
– Widok z Twoich okien – na panoramę Tatr i Pienin – przypomina choć trochę krajobrazy z Tybetu?
– Tybet jest inny. W południowym Tybecie widok na Himalaje może nieco przypominać tutejszą panoramę, ale góry są nieco dalej. Krajobrazy Tybetu są bardziej rozległe. Generalnie, tu nie ma klimatów tybetańskich – tu jest bardziej zielono, jest inna przestrzeń. Tam są inne kolory i światło. Kocham również Himalaje, nie tylko Tybet. Ale Tatry też są bardzo ważne.
– Kiedy do Azji pojechałeś pierwszy raz?
– W 1974 roku do Iranu z Januszem Baryłą jako kierownikiem. To była wyprawa sekcji Taternictwa Jaskiniowego Klubu Wysokogórskiego z Krakowa. Próbowaliśmy pogłębić Ghar Parau, najgłębszą jaskinię w Azji, leżącą w masywie Bisutun w górach Zagros. Nie udało się nam to, ale to była fajna ekspedycja – jazda ciężarówką przez Bliski Wschód, zwiedzanie po drodze, wspinaczka w tamtejszych górach. W jaskini mieliśmy tąpnięcie w zawalisku skalnym i o mały włos nie zostaliśmy tam na zawsze. Rok później byłem kolejny raz w Iranie – z wyprawą Studenckiego Koła Przewodników Górskich z Krakowa. W górach Elburs wspinaliśmy się m.in. na Tacht-e Suleiman – Tron Salomona i na najwyższy wulkan Azji, Demawend.
– Jak odkryłeś dla siebie Hindukusz?
– Trzy razy brałem udział w wyprawach wspinaczkowych w afgański i pakistański Hindukusz Wysoki, organizowanych przez Krakowski Klub Wysokogórski. Po geologii pracowałem w Oddziale Karpackim Instytutu Geologicznego i wymyśliłem sobie, że przy okazji wypraw będę robił doktorat z geologii Hindukuszu Wysokiego. Za komuny to był dobry powód, żeby łatwiej dostać paszport. W roku 1979 z przyjacielem, Wieśkiem Burzyńskim eksplorowaliśmy niezwykłe miejsca w dolinach Hindukuszu, u stóp siedmiotysięczników od strony Pakistanu, w Chitralu. W kolejnym roku samotnie dotarłem w jeszcze bardziej niedostępne miejsca. Przy okazji tych wyjazdów zahaczałem o Nepal, a tam o kulturę tybetańską, i poznałem Tybetańczyków.