Ostatniego słowa tej górze nie powiedziałem
Rozmowa z Jarosławem Rolą, uczestnikiem wyprawy na Kilimandżaro z fundacją Anny Dymnej „Mimo wszystko”
– Zgodził się pan na wyprawę bez chwili wahania?
– To ja wymyśliłem wyprawę na Kilimandżaro, kiedy w 2006 roku – na rowerze, który sam zbudowałem – wjechałem na Śnieżkę. O swoim pomyśle powiedziałem pani Ani Dymnej. Przygotowania do wyprawy były już zaawansowane, ale zmieniła się moja sytuacja domowa. Żona spodziewała się dziecka, budowałem dom, spłacałem kredyty. Musiałem odłożyć plany.
– Dlaczego właśnie Kilimandżaro?
– Z prostego powodu: zawsze chciałem tam być. Rozmawiałem z podróżnikiem, Markiem Kamińskim. „Nie byłoby to proste, ale dałoby się” – powiedział. To jedyna tak wysoka góra, na którą jest szansa wjechać na wózku, bo nie ma tam typowej wspinaczki. Poza wszystkim, przypomina trochę Śnieżkę.
– Zamiast indywidualnego wjazdu na Kilimandżaro, fundacja zorganizowała wyprawę wieloosobową.
– Wrócili do naszych dawnych planów w połowie roku. Ostatecznie wyjechaliśmy w dziewięcioosobowej ekipie niepełnosprawnych, w tym chłopak niewidomy, Krzysiek poruszający się o kulach, Janek Mela, Kaśka – mistrzyni paraolimpijska w biathlonie, dwie osoby na wózkach i ja, na moim rowerze. Towarzyszyły nam oczywiście osoby zdrowe, ekipa telewizyjna, przewodnicy.
– Na początku mieliście pecha.
– Kłopoty zaczęły się już na starcie: z Warszawy wylecieliśmy z opóźnieniem, samolot z Amsterdamu do Nairobi czekał na pasie specjalnie na nas. Na miejscu, kilkaset metrów przed bramą wjazdową do Parku Narodowego Kilimandżaro, autobus zahaczył o wiszące druty elektryczne i spadły wózki, na których dwaj uczestnicy wyprawy mieli być wciągani na górę. Naprawiliśmy je dość prowizorycznie.
– Powiedział pan, że o wyprawie można opowiadać całą noc.
– Plan był taki: cztery dni na wejście i dwa na zejście. Startowaliśmy z poziomu 1700 m n.p.m. W pierwszym dniu dotarliśmy do bazy na 2.700 m n.p.m. Droga nie była trudna: początkowo asfalt, potem droga szutrowa, wreszcie ścieżka leśna, i tak dwie trzecie drogi. Ostatni odcinek – ciężki, po nierównych skałach. Najtrudniejszy dla mnie był drugi dzień: tylko 1000 metrów przewyższenia, ale całe 12 km w bardzo trudnym terenie, błotnisty las, a później kamienista droga – porównywalna ze szlakiem na Śnieżkę przez Biały Jar. Miałem kłopoty z rowerem, ale jechałem. W bazie na 3.700 zostaliśmy cały dzień.
– Było dużo czasu na rozmyślania.
– Wiedziałem, po co idę na tę górę, nie miałem żadnego kryzysu, jeżeli o to pani pyta. Po prostu się nudziłem. Dzień był nam potrzebny na aklimatyzację, ale trochę rozbił rytm wysiłku.
– Mieliście problemy z chorobą wysokościową?
– Psychicznie nikt się nie załamał, ale mieliśmy kilka poważnych kryzysów fizycznych. Kłopoty zaczęły się od wysokości 3.700. Niektórzy chodzili jak zombi, wymiotowali, bolały ich głowy, nie mogli złapać pełnego oddechu. Dwóch członków wyprawy, doświadczonych w chodzeniu po górach wysokich, łącznie z Mount Blanc, miało biegunkę i wysoką gorączkę… Trenuję narciarstwo alpejskie, pół roku spędzam w górach, dobrze znosiłem wysokość, ale i tak miałem spowolnione ruchy, byłem rozkojarzony. Choroba wysokościowa tym razem mnie nie trafiła, co nie oznacza, że następnym razem też tak będzie.
– Czwarty dzień wyprawy był rozstrzygający.
– Rozpoczął się kamienistym ostrym przewyższeniem, ale ścieżka przerodziła się w przyjemną gładką szeroką drogę aż do ostatniej bazy na 4.700 m n.p.m. O godzinie czternastej położyliśmy się spać. Ostateczny atak na górę rozpoczęliśmy o dwunastej w nocy. Po pierwsze, chcieliśmy skrócić czas przebywania na tej wysokości, po drugie – nocą człowiek nie widzi, co go czeka za chwilę. Idzie się wtedy łatwiej. Atak szczytowy na Kilimandżaro to bardzo strome podejście po osypującym się wulkanicznym piargu. Człowiek robi trzy kroki do góry, dwa zjeżdża na dół. Na wózku było jeszcze gorzej, koła zapadały się w piargu. Przewodnicy musieli mi tutaj pomagać. Około trzeciej w nocy, na 5.100 m n.p.m., wraz z kilkoma uczestnikami, odstąpiłem od dalszej wędrówki. Na szczyt – na 5.895 m n.p.m. – weszło ostatecznie pięć osób niepełnosprawnych.
– Czuł się pan wtedy zdobywcą 5100 m n.p.m., czy kimś, kto poniósł porażkę?
– Na tamten czas była to jedyna decyzja. Nie myślałem „zupełna klapa”, ale czułem niedosyt. Osobiście uważam, że jest możliwość wjechania na górę wózkiem – rowerem. Ale musiałbym mieć wyprawę zorganizowaną pod siebie, atak na sam szczyt rozłożony na dwa dni, z noclegiem po drodze w namiocie. To trudna droga, nawet dla ludzi sprawnych, ale możliwa do pokonania. Na pewno będę próbował jeszcze raz wjechać na pierwszy z trzech szczytów Kilimandżaro (około 5.600 m n.p.m.).
– Nie musi pan udowadniać, że daje sobie w życiu radę: zbudował pan dom, założył rodzinę, córka ma już 14 miesięcy. Skąd ta determinacja?
– Wiem, że w takich momentach ludzie mówią o wyzwaniach, pokonywaniu siebie. U mnie tak nie było. Nie jechałem też zobaczyć, czy w górach Afryki jest ładnie. Chciałem się dostać na szczyt Kilimandżaro i tyle.
– W drodze, w górach, fajnie pomyśleć o życiu. Ta góra dała panu taką szansę?
– Podczas wjazdów na łatwiejsze góry, rzeczywiście tak było. Ale Kilimandżaro tak mi dało w kość, że skupiałem się tylko na pokonywaniu kolejnego kamienia.
– Czego nauczyła pana wyprawa na Kilimandżaro?
– Respektu do gór, to na pewno. Zebrałem doświadczenia dotyczące konkretnie tej góry. Wiem, jak przygotować się na następną wyprawę, aby dotrzeć na szczyt.
– W wyprawie wziął udział pana kolega z Kamiennej Góry. Razem mieliście wypadek. Poraził was prąd. Miał pan 17 lat, kolega był o rok starszy.
– Piotr Truszkowski. Na górę wjeżdżał – a właściwie był wciągany – na wózku. Kilimandżaro
odnowiło naszą przyjaźń.
– Nie straciliście siebie z oczu po wypadku?
– Byliśmy dobrymi przyjaciółmi przed wypadkiem, po wypadku… Znamy się, naprawdę, jak mało kto… Ale nasze drogi rozeszły się. Ja wyjechałem do Wrocławia, on został w Kamiennej Górze. Potem ja wróciłem do Karpacza, a Piotr wyjechał do Poznania. Gra w siatkówkę i hokej na wózku. Na Kilimandżaro pozytywnie mnie zaskoczył.
– Jakie plany ma pan na teraz? Jest więcej gór w zanadrzu?
– Teraz najważniejsze jest przygotowywanie do olimpiady w Vancouver w 2010 roku. Właśnie wyjeżdżam na pierwsze zgrupowanie w Alpy. Narciarstwo alpejskie jest jednak moją główną dyscypliną sportową. Wędrówki po górach są tylko dodatkiem.
– Gdyby w pana życiu nie zdarzył się wypadek, w jakim miejscu pan byłby dziś? Podejmowałby pan inne wyzwania?
– Chcę jasno to powiedzieć: ja temu wypadkowi nic nie zawdzięczam. Skoro, będąc w trudniejszej sytuacji, potrafię robić różne rzeczy, bez wypadku też bym je pewnie robił. Po górach zawsze chodziłem, choć to były tylko Karkonosze. Kiedy usiadłem na wózek, pomyślałem: „z tej przyjemności muszę zrezygnować”. Skonstruowałem rower. Mogłem znów wyruszyć na Śnieżkę, I dalej na Kilimandżaro. Nie powiedziałem tej górze ostatniego słowa. Ale spieszyć się nie będę. Góra mi raczej nie ucieknie.
Jarosław Rola prowadzi stronę internetową www.sport-on.com, na której osoby niepełnosprawne mogą znaleźć wiadomości o możliwościach uprawiania różnych dyscyplin sportowych.