Śmierć zeszła z Rysów
Wtorek, 28 stycznia 2003. Ze schroniska w Morskim Oku wyruszyli trochę późno. Pogoda była kiepska, odwilż, padał deszcz, drugi stopień zagrożenia lawinowego. Cała ekipa z liceum ogólnokształcącego w Tychach – jedenaścioro młodych ludzi z dwoma opiekunami – była zdeterminowana, żeby wejść na Rysy.
Zbliżała się godzina jedenasta. Trzech uczniów z szefem wycieczki wchodziło już na grzędę w górnej części szlaku, niżej, w dwóch oddalonych od siebie grupach wędrowała reszta wycieczki. Wtedy właśnie zdarzyło się nieszczęście. – Widać było już szczyt, kiedy nagle poczułam, że śnieg ucieka mi spod nóg. Wierzchołek Rysów zaczął się ruszać. To było nawet fajne wrażenie – szesnastoletnia Luiza K. mówi z trudem, ale rzeczowo i dokładnie. – Usłyszałam krzyk koleżanki obok i w tym samym momencie wciągnęło mnie. To było całkiem znienacka. Starałam się trzymać na powierzchni, bo zawsze słyszałam, że tak trzeba się zachowywać w lawinie. Ale po chwili przykryło mnie, potem znowu wydostałam się na wierzch i znowu mnie wciągnęło. Czułam, jak przytłacza mnie masa śniegu. Obudziłam się już na noszach, miałam podłączone kroplówki, obok byli ratownicy, lekarze – relacjonuje wydarzenia sprzed kilku godzin. Dziewczyna ma posiniaczoną i opuchniętą twarz, wkłute do rąk kroplówki. Przy każdym ruchu jęczy. – Jestem poobtłukiwana, mam złamany nadgarstek, ale za trzy dni wyjdę ze szpitala – Luiza próbuje się uśmiechnąć. Dziewczyna miała niebywałe szczęście w nieszczęściu. Przejechała z lawiną kilometrową trasę z dolnej części tzw. rysy nad brzeg Czarnego Stawu i wyszła z tej opresji ze stosunkowo niewielkimi obrażeniami ciała.
Zejście lawiny obserwował przez lornetkę z moreny Czarnego Stawu kolega poszkodowanych. Natychmiast zadzwonił na centralę TOPR. Była godz. 11:06. Dziewiętnaście minut później ratownicy z naczelnikiem pogotowia Janem Krzysztofem na czele desantowali się ze śmigłowca na lawinisku. Najpierw zauważyli dziewczynę, była tylko nieznacznie przysypana śniegiem, praktycznie na wierzchu lawiniska. Potem jeden z ratowników potknął się o wystającą ze śniegu nogę z rakami. Odkopano nieprzytomnego chłopaka z rozbitą głową i lekarz Zdzisław Trella natychmiast przystąpił do reanimacji. Zdołał przywrócić oddech i pracę serca młodego turysty. Nieco później ratownicy odkopali jeszcze jedną osobę. Niestety, 22-letni Łukasz M. już nie żył. Wszystkich przewieziono śmigłowcem do zakopiańskiego szpitala.
W trakcie tej akcji na lawinisko zszedł spod wierzchołka Rysów nauczyciel, główny organizator wycieczki. Przybył z trzema uczniami. Cała czwórka w krytycznym momencie znajdowała się powyżej obrywu lawiny. Schodzili bardzo szybko, mocno zszokowani, wielokrotnie wywracając się i ześlizgując po stromym stoku. Dwóch najbardziej poturbowanych chłopców ratownicy załadowali do śmigłowca i przewieźli do szpitala.
Lawina miała długość około 1000 metrów. Ruszayła mniej więcej z połowy tzw. rysy, charakterystycznego żlebu pod szczytem Rysów. Była ciężka i załamała taflę lodową Czarnego Stawu na powierzchni ok. pół hektara. Czoło lawiny rozwinęło się wzdłuż brzegów stawu na przestrzeni ok. 300 metrów. Grubość czoła wynosiła 4 do 5 m. Toprowski “Sokół” w kolejnych lotach woził ratowników na miejsce wypadku.
Pogoda psuła się z godziny na godzinę, nad Czarnym Stawem deszcz zamienił się w śnieżną zamieć. Około czternastej dalsze loty śmigłowca były już niemożliwe. Prawie czterdziestu ratowników TOPR do ciemnej nocy kłuło sondami lawinowymi metr po metrze ogromne lawinisko. Wspomagało ich kilkunastu pracowników TPN z dyrektorem Pawłem Skawińskim. Sprowadzono na miejsce wypadku sześć psów lawinowych. Znajdowały one raz po raz drobne przedmioty – czapki, rękawiczki, ale nie znalazły żadnego z zasypanych ludzi. Psie tropy prowadziły często na skraj załamanej przez lawinę tafli Czarnego Stawu. Dwa psy nawet wskoczyły do wody.
Nie można wykluczyć, że ciała turystów znajdują się pod wodą, ale nurkowanie w tych warunkach mogłoby się zakończyć tragicznie dla ratowników – twierdzi Jan Krzysztof. Akcję przerwano ok. 17:00. Ratownicy w ciemnościach i śnieżnej zadymce schodzili do Morskiego Oka. Rachunek jest prosty i okrutny: cztery osoby powyżej lawiny plus trzy wyciągnięte z lawiniska to razem siedem, a wycieczka liczyła trzynaście osób. Co oznacza, że sześciu turystów tkwi pod zwałami śniegu. Są to – Tomasz Z. (jeden z opiekunów grupy), Artur R. (18 lat), Szymon L. (17 lat), Ewa P. (17 lat), Justyna N. (16 lat), Piotr M. (16 lat), brat znalezionego wcześniej Łukasza.
Jak długo można przeżyć w lawinie? – Realne szanse na skuteczną reanimację mają ci, których wykopiemy po 15 minutach od zasypania – wyjaśnia dr Józef Janczy, prezes TOPR-u. – Nawet jeżeli ktoś ma czym oddychać, ulega zgniataniu przez tężejące masy śniegu. Był taki przypadek, że zasypany turysta miał głowę na wierzchu, ale nacisk śniegu na klatkę piersiową spowodował uduszenie. – Jest jeszcze jeden czynnik. Wychłodzenie, temperatura człowieka zasypanego śniegiem obniża się o trzy stopnie w ciągu godziny. Po sześciu godzinach, kiedy przerwaliśmy poszukiwania, byłoby to 18 stopni, co jest temperaturą śmiertelną dla ludzi – dodaje dr Janczy. Jan Krzysztof nie ma wątpliwości: – Trzeba sobie jasno powiedzieć, że w tej chwili szukamy już tylko martwych ciał zasypanych turystów – powiedział dziennikarzom podczas konferencji prasowej wieczorem 28 stycznia.
Następnego dnia poszukiwania zostają wznowione. Warunki się pogorszyły, jest trzeci stopień zagrożenia lawinowego. Na pomoc dotarli ratownicy słowaccy z Horskej Zachrannej Sluzby z sześcioma pasami lawinowymi. Przyglądamy się bliżej akcji. Plan jest prosty. Śmigłowiec ma przerzucić ratowników z psami znad Morskiego Oka na lawinisko. Przed wejściem na pokład rutynowa kontrola, czy wszyscy mają włączone piepsy lawinowe. Jeden z ratowników przytyka elektroniczne urządzenie do torsu kolegów. Piknięcie oznacza, że detektor lawinowy włączony jest na nadawanie. Cały czas istnieje obawa, że z okolicznych zboczy na miejsce poszukiwań może zejść następna lawina. Stąd szczególne środki ostrożności. Dwaj doświadczeni ratownicy – Adam Marasek i Władysław Cywiński desantują się na Buli pod Rysami, aby ocenić na miejscu zagrożenie lawinowe. Podchodzimy nad Czarny Staw. Nagle mija nas zbiegający w dół ratownik w uprzęży wspinaczkowej z kaskiem w ręce, wyraźnie zdenerwowany. Rzuca tylko w przelocie: – Zdążyłem się desantować, śmigłowiec poszedł w las. Wkrótce już wiemy, awaria silnika, najpierw jednego, potem drugiego. Śmigłowiec rozbił się w okolicach Murzasichla, podczas przymusowego lądowania.
Ratownicy podchodzą na piechotę. Przy wyjściu na morenę Czarnego Stawu atakowani są przez wściekłe podmuchy wiatru, który niesie ze sobą drobny pył śnieżny. A rano było słońce. Wczorajsza ścieżka jest już niemal całkiem zasypana. Drogę na lawinisko znaczą zielone chorągiewki. Marcin Kacperek, znany alpinista, ratownik i przewodnik, naciska butem na warstwę dziewiczego śniegu. Odłamuje wyraźną skorupę, pod którą leży niezwiązany z podłożem śnieg. – Jeżeli na powierzchni jest płyta, która naciskana przenosi napięcia, to taki śnieg jest bardzo lawiniasty – tłumaczy. Ekspertyzę Kacperka potwierdza Włodek Cywiński. – Jest strasznie – mówi już na lawinisku, po zejściu z Buli pod Rysami. Trzeci stopień jest całkowicie uzasadniony. Okazuje się, że na górze jest mnóstwo nadmuchanego przez wiatr śniegu, który może zjechać na dół i zasypać ratowników. Lawina może też uderzyć z boku, z tzw. Sanktuarium Kazalnicy albo z Wyżniego Czarnostawiańskiego Kotła. Cywiński z tafli stawu obserwuje zbocza, aby w razie lawiny ostrzec sondujących ratowników.
29 stycznia o godz. 15:15 ze względu na pogarszającą się pogodę poszukiwania przerwano. Ratownicy nie znaleźli nikogo z zasypanej szóstki. Łukasz M. przeszedł w zakopiańskim szpitalu skomplikowaną operację. Wczoraj wieczorem jego stan nadal był bardzo ciężki. W przypadku pozostałych ofiar wypadku (dziewczyna i dwóch chłopców) stan zdrowia był zadowalający – jak to określił dr Marian Papież, ordynator oddziału ortopedii.
Organizatorem tragicznej wycieczki był szef i założyciel klubu “Pion” Mirosław Szumny, nauczyciel geografii odznaczony za szczególne osiągnięcia dydaktyczne. Zabrał ze sobą 22 osoby, młodzież w wieku od 16 do 18 lat oraz 22-letniego brata jednego z uczniów. Klub działał przy Liceum Ogólnokształcącym nr 1 w Tychach. – Nasz opiekun ma bardzo duże doświadczenie górskie. Wszedł na wiele szczytów w Tatrach i innych górach, był na Aconcagua, najwyższym szczycie Ameryki Południowej – opowiada Luiza K. Jak dowiadujemy się z internetu, był z młodzieżą na Mont Blanc i w górach Islandii. Zimowe wejście na Rysy było głównym punktem programu czterodniowej wycieczki UKS “Pion”.
Zakwaterowali się w niedzielę w schronisku nad Morskim Okiem. Pierwsza grupa weszła na Rysy w poniedziałek. Druga miała wejść we wtorek. Nocą z poniedziałku na wtorek wiał silny wiatr i w górach sypał śnieg. Odkładały się we wszystkich wklęsłościach terenu niebezpieczne poduchy śnieżne. Rano była odwilż. Wszystkie te elementy razem wzięte powinny były ostrzec organizatora wycieczki, że zagrożenie lawinowe wzrasta. – Zimowa wyprawa na Rysy z tak dużą grupą młodzieży jest czymś niedopuszczalnym zarówno z przyczyn zdroworozsądkowych, jak i formalnych – mówi Paweł Skawiński, dyrektor TPN – wycieczkę mógł prowadzić tylko przewodnik tatrzański i powinna ona liczyć nie więcej niż kilka osób.
Wiadomość o nieszczęściu spadła jak grom na górnośląskie miasto Tychy. Władze samorządowe powołały sztab kryzysowy. Straż miejska zawiadomiła rodziców dzieci, które uległy wypadkowi. W nocy z 28 na 29 stycznia dotarł do Zakopanego autobus z rodzicami nastolatków zasypanych przez lawinę. Wcześniej przyjechały dwie urzędniczki reprezentujące prezydenta miasta. Gotowość pomocy zgłosiły różne służby ratownicze.
Toprowcy zaprowadzili na miejsce wypadku strażaków ze specjalnej jednostki ratownictwa wodnego. Mieli oni ocenić możliwości nurkowania w Czarnym Stawie w związku z podejrzeniem, że lawina mogła kogoś wepchnąć pod lód. – Mowy nie ma – ocenił krótko szanse nurkowania ich szef po powrocie znad Czarnego Stawu. Wczoraj wieczorem naczelnik TOPR podjął decyzję o zawieszeniu poszukiwań do czasu poprawy warunków bezpieczeństwa w górach.
Najtragiczniejszy wypadek lawinowy w Tatrach zdarzył się po stronie słowackiej w 1974 roku w Dolinie Mięguszowieckiej. Zginęło wówczas 14 osób (dwunastu uczniów, nauczyciel i syn nauczyciela). Odbywali ćwiczenia narciarskie na zboczach opadających z Grani Baszt. W Tatrach Polskich nie zdarzył się dotychczas wypadek lawinowy, w którym zginęłoby więcej, niż pięć osób. Taką liczbę ofiar podaje ks. Józef Stolarczyk, opisując w swojej kronice wypadek z 1856 roku, kiedy na stokach Ornaku lawina zasypała pracujących tam górników. 21 lutego 1996 roku cztery osoby, podchodząc z Pięciu Stawów na Szpiglasową Przełęcz, zasypane zostały na stokach Miedzianego. 30 grudnia 2001 roku – znowu pod Szpiglasową Przełęczą (ale w innym miejscu) zginęła najpierw dwójka turystów, a potem, w kolejnej lawinie, dwóch ratowników TOPR.
Wszystko wskazuje na to, że ta tragedia będzie smutnym rekordem liczby ofiar jednej lawiny w Tatrach Polskich.