Nasz Mont Blanc
Jak powstał pomysł wejścia na Mont Blanc? Już nie pamiętam. Pewnie zaraz po zdobyciu Rysów latem 2004 roku. Potem zaczęło się snucie planów, zbieranie informacji, aż wreszcie przygotowania do wyjazdu.
Muszę przyznać, że bardzo dużo niezbędnej wiedzy dostarczyły mi znalezione w Internecie relacje z wypraw moich poprzedników, dlatego postanowiłam opisać nasze – moje i Andrzeja – wejście na najwyższą górę Europy. Cel naszej wyprawy znany był tylko najbliższym, na pytanie gdzie jedziemy na urlop, odpowiadaliśmy, że do Chamonix pochodzić po górach. Nie chcieliśmy rozgłaszać dookoła, że będziemy próbować zaatakować szczyt – wiedzieliśmy, że w dużej mierze zależne jest od pogody i naszego samopoczucia na tak dużej wysokości. Czuliśmy respekt do “Białej Góry” mając świadomość, że wielu przed nami bezowocnie próbowało, nie wspominając już tych co stracili tam życie. Nie wiedzieliśmy czy nam się uda, czy damy radę.
17 lipca przed godziną 18.00 dotarliśmy do Chamonix (1035 m n.p.m.) i rozpoczęliśmy tzw. rekonesans – możliwość wypożyczenia brakującego nam sprzętu oraz ewentualnie możliwość podłączenia się do jakiejś większej grupy i wejścia na szczyt z przewodnikiem. Było upalnie i pogodnie, choć szczyty, w tym Aiguille du Midi 3842 m n.p.m., na który z centrum Chamonix można wjechać kolejką, ukryte były w chmurach. Noc spędziliśmy na campingu w St-Gervais-les-Bains (20E za 2 osoby, namiot i samochód). We wtorek do południa udało nam się skompletować niezbędny sprzęt – w Les Houches wypożyczyliśmy raki, buty, czekany i uprzęże – zestaw za 23E za dobę (kaski i linę mieliśmy własne, natomiast nasze buty okazały się nieodpowiednie na głębokie śniegi i nie pasujące do raków). Zrezygnowaliśmy również z przewodnika, który okazał się dość kosztowny – cena dwudniowej wyprawy dla 2 osób wynosiła od 700 do 1100E (w tym ubezpieczenie, kolejka, nocleg w schronisku i wyżywienie) – my mieliśmy własny namiot i śpiwory, chcieliśmy iść własnym tempem i dobrze się zaaklimatyzować.
18 lipca o 13.10 z dolnej stacji kolejki Tramway du Mont Blanc w Le Fayet (533 m n.p.m.) wyruszyliśmy w góry (cena biletu w obie strony 23,5E). Po około 1,5 h jeździe dotarliśmy do Nid d’Aigle (2363 m n.p.m.) gdzie pełno było zarówno alpinistów jak i zwykłych turystów z dziećmi i psami. Z końcowej stacji tramwaju poszliśmy skalną ścieżką w stronę naszej pierwszej bazy. Było upalnie i słonecznie a obładowane plecaki ciążyły. Po godzinnej wędrówce minęliśmy opuszczony budynek Baraque Forestiere (2768 m n.p.m.), przy którym wygrzewało się w słońcu kilka kozic górskich. Kilka minut później dogonił nas Polak – Krzysiek, dobrze było usłyszeć polski głos, w większej grupie zawsze raźniej – od tego momentu szliśmy już razem. Szlak prowadził coraz bardziej stromą suchą skalną ścieżką, jedynie ostatnie 200m trzeba było przejść po miękkim zapadającym się śniegu lodowca Bionnassay. Około 17.00 dotarliśmy do schroniska Tete Rousse (3167 m n.p.m.) gdzie 1,5 l wody kosztuje 4E. Kilkadziesiąt metrów powyżej na kamienisku obok lodowca w miejscu gdzie stało już wiele obozów rozbiliśmy swoje namioty. Z pośród kamieni wystawały kolorowe namioty kilku innych ekip a przed nami sławny Grand Couloir i ok. 700 m wyżej kolejne schronisko – Gouter. Po chwili niewiadomo skąd nadeszły mgliste chmury i dookoła nas nie było już nic widać. Zrobiło się zimno.
Zjedliśmy gorącą kolacje, ubraliśmy się ciepło i poszliśmy spać. Tej nocy budziłam się wielokrotnie – najpierw spowodowane to było nowo przybywającymi grupami, potem zaś lawiną kamieni spadających Grand Couloir’em – huk był niesamowity. Ogarnęło mnie uczucie bezsilności i paniki – a jak kilka takich rozpędzonych kamieni wyleci z “rynny” i uderzy w nasz namiot? Co ja tutaj robię? Czy naprawdę w taki sposób chcę spędzać wyczekiwany od roku urlop? Trzęsłam się ze strachu i z zimna. W nocy temperatura była ujemna, gdyż po pobudce o 5.30 okazało się, że woda wypływająca spod lodowca, którą używaliśmy poprzedniego wieczoru do kolacji zamarzła – musieliśmy topić śnieg na herbatę. Niebo było bezchmurne, błękitne – piękne. Zdjęliśmy nasze piżamy (zimowe kurtki, czapki, rękawiczki), spakowaliśmy obóz, na głowy włożyliśmy kaski i o 7.30 wyruszyliśmy w stronę naszej drugiej bazy. Grand Couloir wyglądał tak spokojnie i niewinnie zmrożony nocnym chłodem. Szybko przemknęliśmy niebezpieczne 200 m i zaczęliśmy mozolną wspinaczkę – najpierw łańcuchy, potem łagodniejszy odcinek i bardzo stroma końcówka. Robiło się coraz cieplej a ciężkie plecaki utrudniały wspinaczkę. Ostatni, najtrudniejszy kawałek pokonaliśmy bardzo wolno, co chwila mijając się ze schodzącymi z góry grupami.
Do schroniska Gouter 3817 m n.p.m. (1,5 l wody 4,90E) dotarliśmy przed 11.00 – a tam słońce i znów upał. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów pod górę po grząskim głębokim śniegu i już jesteśmy w naszej drugiej bazie na lodowcu. Najpierw dwugodzinna drzemka na śniegu w pełnym słońcu (nie wiem czy to ze zmęczenia czy reakcja organizmu na wysokość), a potem rozbijanie namiotu bezpośrednio na śniegu w miejscu gdzie zapewne biwakowało już wiele ekip (świadczyły o tym śnieżne murki oraz pozostawione patyki i łopata). Dzień spędziliśmy na aklimatyzacji, topiąc śnieg na wodę, ćwicząc chodzenie w rakach, podziwiając otaczające nas masywy górskie (jednocześnie będąc podglądanymi przez bogatych turystów podziwiających serce Alp z pokładu helikoptera). Z godziny na godzinę przybywało dookoła nas namiotów i … chmur. Tradycyjnie koło 16.00 pogoda zaczęła się psuć – pojawiły się gęste chmury zasłaniające dolinę. Zjedliśmy ciepły posiłek, założyliśmy na siebie tym razem już wszystkie ciepłe ubrania, nogi wsunęliśmy do pustych plecaków (pomysł zaczerpnięty z czyjejś relacji), na nosy okulary przeciwsłoneczne gdyż było bardzo jasno, owinęliśmy się dodatkowo folią NRC i koło 18.00 usnęliśmy.
O 1.00 w nocy zadzwonił nasz budzik, po chwili słychać było pobudkę w kolejnych namiotach. Szybki posiłek – kanapka, gotowe danie zalane wrzątkiem, kilka łyków herbaty i w drogę. Było po 2.00 jak opuszczaliśmy obozowisko, Krzysiek szedł pierwszy tuż za ekipą z Czech, my z Andrzejem związani liną za nimi. Szliśmy na lekko, bez rzeczy tylko z jednym plecakiem, w którym mieliśmy wodę, herbatę i dodatkowe rękawiczki. Było bardzo ciemno, niby niebo było bezchmurne lecz księżyc – mały rogalik – nie dawał wystarczającej ilości światła. Było mi gorąco ale nie mogłam się zatrzymać, szliśmy wąską ścieżką poprzecinaną kilkoma szczelinami, za nami jak długi wąż dziesiątki światełek z czołówek innych wspinaczy. W szybkim tempie dotarliśmy do zamkniętego schronu Vallot, było jeszcze kompletnie ciemno. Zaskoczył nas tam widok kilku osób śpiących w śpiworach bezpośrednio na śniegu. Chwilę odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej w górę. Krzysiek poszedł przodem, my z Andrzejem coraz wolniej. Zrobiło się jasno, powoli wstawało słońce. Ostatnie metry okazały się bardzo ciężkie, już na wąskiej grani Bosses co kilka kroków musiałam stanąć żeby złapać oddech. Kilkanaście ekip wyprzedziło nas, a co gorsza niektóre zdążyły wejść na szczyt i minąć nas wciąż w drodze ku górze. Przed samym wierzchołkiem czekał na nas Krzysiek, zmobilizował nas do tych ostatnich już kroków i zaczął schodzić do namiotów.
Tuż przed 7.00 rano stanęliśmy na Dachu Europy – Mont Blanc 4810 m n.p.m. (Krzysiek 1h wcześniej) – głęboki oddech i łzy szczęścia. Ze szczytu, na którym było około 30 osób i wciąż docierały nowe ekipy, roztaczał się cudowny widok, świeciło słońce a niebo było błękitne. Kilka pamiątkowych zdjęć, parę łyków herbaty i rozgrzewającego ‘Jana Bechera’ i zaczynamy schodzić. Po kilku minutach zerwał się wiatr i otoczyły nas chmury, zmusiło nas to do szybkiego zejścia.
Przy Vallocie znowu było słońce, odpoczęliśmy chwilę i dalej w dół. A dalej było coraz ciężej – słońce mocno praży a nogi zapadają się w rozmrożonym sypkim śniegu, niby z górki ale do pokonania mieliśmy 3-4 wzniesienia. Dodatkowym utrudnieniem był ból brzucha – ściskało mnie w żołądku a w ustach miałam niesmak – zjedzone przed wyjściem puree ziemniaczane z warzywami podchodziło mi do gardła (do końca tego dnia nie zjadłam już kompletnie nic). Po 10.00 szczęśliwie dotarliśmy do bazy pod schroniskiem Gouter – tam znów łzy szczęścia i gratulacje. Zwinęliśmy obóz robiąc miejsce kolejnym ekipom i zaczęliśmy schodzić, było południe.
Wiedząc, że ze zdobytego szczytu należy cieszyć się dopiero na dole, pomyślałam że oby do Gouter. Nikt nigdy nie pisze o trudach zejścia – dla nas to był koszmar – bolały nogi, stopy poobcierane przez sztywne buty, ciężkie plecaki a w ustach pustynia – skończyła się woda. W połowie drogi do Tete Rousse zboczyliśmy ze szlaku – było jeszcze trudniej. Poruszaliśmy się bardzo powoli a czas gonił, o 18.40 był ostatni tramwaj – zdążyliśmy dosłownie w ostatniej chwili. W kolejce kolejne już łzy szczęście, tym razem pełnego, bo wiedziałam, że zaraz będzie prysznic i bezpieczna noc na campingu.
Minął tydzień a my wciąż odczuwamy trudy nie tyle co zdobycia Mont Blanc, co zejścia z samej góry w 1 dzień – siniaki na obojczykach od plecaków ważących 15-20 kg, poobcierane do krwi pięty, poodrywane sine paznokcie u stóp, schodząca spalona skóra z karku i uszu. Ale było warto! Udało nam się zrealizować cel i stanąć na dachu Europy – głównie dzięki sprzyjającej pogodzie i Krzyśkowi, który nas mobilizował i poganiał. Andrzej twierdzi, że wszedł na Mont Blanc zza biurka, pewnie ma racje bo kondycje i tempo mieliśmy słabe – polecam lepsze przygotowanie!!! Udało nam się uniknąć odmrożeń, ran od raków (pomimo kilku zadrapań i rozdartych spodni) oraz choroby wysokościowej (poza moimi mdłościami zaraz po zejściu ze szczytu i lekkimi zawrotami głowy w drugiej bazie).
Co dalej? Może Elbrus? A może Kilimandżaro? Bo podobno za kilka lat w wyniku globalnego ocieplenia ma zniknąć śnieg z tego afrykańskiego szczytu.
Zawartość naszych plecaków
- namiot turystyczny zwykły (bez fartuchów śnieżnych)
- śpiwory (niestety letnie)
- karimaty
- folia NRC (bardzo przydatna)
- ubrania zimowe – narciarskie (kurtka, spodnie, czapka, 2 pary rękawiczek, ciepłe skarpety)
- polary, spodnie dresowe, koszulki, bielizna
- buty, raki, czekany, kijki teleskopowe
- uprzęże, lina 20 m
- czołówki
- okulary przeciwsłoneczne, krem z filtrem (min. 25 UV)
- maszynka gazowa, menażka, sztućce, termos
- prowiant – zupki chińskie, pasztety, dania ziemniaczane, herbata, cukier, czekolada
- apteczka (plastry, proszki przeciwbólowe, aspiryna)
- guma do żucia
- mapa, przewodnik, dokumenty, telefony komórkowe, aparat fotograficzny
Kilka porad
- Nie przejmujcie się tłokiem w okolicach Tramway du Mont Blanc
- Ubierzcie się ciepło do spania, nawet jeżeli jak się kładziecie spać wciąż świeci słońce i wydaje się być ciepło
- Pokonując ostatni odcinek jest zimno – nie trzymajcie aparatu cyfrowego ani telefonów na wierzchu bo bateria siądzie – i nici z pamiątkowego zdjęcia na szczycie!!
- Dobrze jest zaopatrzyć się w bukłak z wodą, w drodze na szczyt nie będziecie musieli się zatrzymywać, przepuszczać innych, żeby wziąć łyk wody
- Na ostatni odcinek zabierzcie ze sobą jak najmniej rzeczy, resztę można zostawić w schronisku Gouter lub w namiocie
- Jeżeli tylko pogoda na to pozwala – polecamy spanie w namiocie – zarówno przy pierwszym jak i drugim schronisku
- Przed atakiem na szczyt nie przejadajcie się – jest noc, a z powodu dużej wysokości są spore szanse, że będzie wam niedobrze
- Nie bierzcie ze sobą ani mydła ani szczoteczek do zębów – i tak nie będziecie mieli jak z nich skorzystać
- Jeżeli pogoda na to pozwala, i jest na to czas, warto go spędzić w okolicach schroniska Gouter, zarówno przed atakiem jak i schodząc. Nie koniecznie trzeba tego samego dnia zejść z Mont Blanc na sam dół do Chamonix.
- Koniecznie dobrze przygotujcie się fizycznie i kondycyjnie!