Aconcagua 2005
Atak szczytowy zakończył się sukcesem. Po trzydniowej akcji, w śniegu i andyjskim wietrze, na granicy odmrożeń, grupa Polskiego Klubu Alpejskiego pod kierownictwem Bogusława Magrela, stanęła na szczycie najwyższej góry obu Ameryk.
[29.01 WAW Okęcie]
Odprawa biletowa poszła bez problemu. Pani z obsługi nawet nie mrugnęła okiem widząc 5 kg nadbagażu. Żegnamy się z Anetą i udaję się do gate’u. Drobiazgowa kontrola – muszę nawet zdjąć buty, nie mówiąc o kurtce z kieszeniami wypchanymi puszkami z pasztetem sojowym. W końcu udało się – siedzę w samolocie – obsługa gada coś po francusku wykonując te same co zwykle śmieszne gesty, mające na celu wzbudzenie w pasażerach przekonania, że mają szanse na wyjście z życiem z ewentualnej katastrofy lotniczej. Skrzydła samolotu są oblodzone – podjeżdża specjalna machina, wyglądająca jak spryskiwacz do szyb lub ogrodu w skali 10:1. Startujemy. Wszystko jak zwykle. Przekąska niejadalna, dobrze, że mają wino ;-) Wieczorny samolot do Paryża jest prawie pusty. Obok mnie nikt nie siedzi, więc wyciągam się na trzech fotelach jak jaśniepan! Lądujemy w CDG – widać, że zanikł zwyczaj klaskania po udanym lądowaniu…
[29.01 CDG Paryż]
Dwie godziny bezczynności. Bezsensowny transport autobusem z terminalu B do C wokół całego lotniska. Wewnątrz terminalu tylko kilka chińskich sklepów. Nuda. Papierosy po 5 euro, duża czekolada po 10. W końcu wsiadam do samolotu w kierunku Buenos Aires. Tym razem jest pełno – 100 prócz zajętych miejsc (oczywiście w klasie ekonomicznej). Tym razem zamówione jedzonko lacto-ovo jest OK. 14 godzin lotu, prędkość 800-90 km/h, temperatura na zewnątrz -51 st. C, całkowity dystans 11 111 km… W końcu widać Buenos Aires…
[30.01 Buenos Aires]
Boskie Buenos – tak się to nam wydaje – w rzeczywistości pułap chmur na wysokości 300 m. Deszcz cały czas pada – raz mocniej – raz słabiej… Miasto poza ścisłym centrum, przypomina bardziej Hawanę niż Los Angeles… Na ulicach mieszka bardzo dużo bezdomnych – w niedziele maję swoje mieszkania przed zadaszonymi wejściami do banków i urzędów publicznych… W ścisłym centrum wszystkie knajpki i sklepy zamknięte, pełno policji włącznie z transporterami wyposażonymi w armatki wodne – pomnik Kolumba ochlapany czerwoną farbą – pełno napisów sprayami i graffiti (wszystkie hasła w stylu “politycy – oddajcie nasze pieniądze” albo “chcemy w końcu demokracji”). Tak się złożyło, że w samolocie oglądałem film pt. “Zapiski motocyklisty” – film był o kiełkowaniu idei rewolucji południowoamerykańskiej w młodości Ernesto “Che” Guevary – który pochodził właśnie z Buenos Aires. Generalnie atmosfera nie jest miła – tylko kilku zdezorientowanych turystów szwęda się po centrum… Dwie stacje metra dalej życie toczy się normalnym tempem – kawiarenki, sklepy, lodziarnie, kafejki internetowe – większość pootwierana – ludzi na ulicach sporo mimo deszczu. Mieszkam w miłym hostelu – pełno obcokrajowców, chociaż sporo też Argentyńczyków – atmosfera OK – jak powiedziałem, że zamierzam wejść na Aconcaguę – większość (włącznie z obsługą) zdębiała – ja myślałem, że to dla nich codzienność, że w hostelu jest 20 osób, pragnących wejść na najwyższy szczyt obu Ameryk… Mam nadzieję, że jutro przestanie padać i będę mógł zrobić trochę zdjęć…
[31.01 Buenos Aires]
Pogoda niestety się nie poprawiła. Piękna kolorowa dzielnica – La Boca, prawdopodobnie nie wyjdzie fajnie na slajdach. Za to cmentarz na którym pochowano Evitę Peron, jako że cały jest z kamienia – wyjdzie całkiem nieźle. Nastroje w Buenos wyraźnie spokojniejsze – policja stoi tylko przed siedzibami banków – oprócz graffiti i haseł na murach nie widać specjalnych niepokojów. Jutro będzie ostatni dzień, kiedy będę miał szansę zrobić trochę kolorowych zdjęć – na razie szanse marne – zobaczymy jutro.
[1.02 Buenos Aires]
Dzisiaj w końcu piękna pogoda. Słońce 100% – niestety efektem są wstępne poparzenia słoneczne twarzy i rąk. Rano, korzystając ze światła zaczynam od dzielnicy La Boca – feeria kolorów, knajpy z tańczącymi tango, głośna muzyka no i oczywiście tłumy turystów. Zmieniam nieco trasę i przecinam dzielnicę slumsów – budy zbite z dykty i blachy falistej – bardzo podobne do lizbońskich okolic akweduktu. Po slumsach ląduję w centrum city – to już przegięcie w drugą stronę – przepych, szklane biurowce, deptaki pełne drogich sklepów i restauracji, ciągnące się kilometrami. Buenos Aires kojarzy mi się z pizzą – wszystkiego po trochu i dobrze wymieszane… Dopiero wieczorem idę jeszcze raz odwiedzić Palermo – pooddychać normalną, żyjącą atmosferą miasta. Trafiam na Plazoletta Monte Ararat – centrum dzielnicy ormiańskiej. Oczywiście muszę spróbować tutejszych lodów – lodziarnia i kawiarnia jest prawie na każdym rogu ulic – dawkę kofeiny już wchłonąłem, teraz pora na lody – za 5 peso (ok. 5,5 PLN) góra lodu – chyba umrę lub chociaż zwymiotuję… Co do kawy to przypomniał mi się południowo-europejski sposób serwowania kawy – małe espresso (cafe chicito), do tego małe słodkie “co nieco”, no i obowiązkowo szklanka wody. Poza Portugalią i Hiszpanią (to jedyne południowo-europejskie – oprócz Chorwacji – kraje w którch byłem) nie widziałem w Europie czegoś takiego.
[2.02 autobus gdzieś w centrum Argentyny]
Opuszczam Buenos Aires. Teraz mogę już podsumować to, jakie wrażenie zrobiło na mnie to miasto. Jest to ogromny melanż, masala, mieszanka… Wszystkiego “po trochu” – od wypasionego city, poprzez ciche dzielnice zabudowane XIX wiecznymi kamienicami-willami, poprzez tętniące życiem dzielnice włoskich emigrantów (La Boca, San Telmo, Palermo) aż do slumsów z dykty i blachy falistej zlokalizowanych pod estakadami autostrady… W metrze (“subte”) pełno jest żebraków i ludzi usiłujących coś sprzedać, a na powierzchni non-stop ktoś wciska mi do rąk ulotki reklamowe… Generalnie miasto żyje własnym życiem, własnym tempem – jest bardzo kolorowe, pełne pięknych dziewczyn i przystojnych chłopaków – widać, że dbanie o wygląd jest dla nich bardzo ważne (nie aż tak jak w zwariowanej Wenezueli). Turystów jest sporo, ale nie na tyle żeby mieć przykre uczucie przebywania w skansenie…
[Kuchnia]
Podstawą arentyńskiej kuchni jest mięso wołowe – jednak dla wegetarian dostępna jest również kuchnia włoska (to m.in. włoscy imigranci tworzyli Buenos Aires) w postaci pasta i pizza. * Mięso – podstawowym daniem mięsnym jest “lomo” – rodzaj steku w wersjach “a plato” – na tależu z sałatką, jajkiem, itp, lub wersja “con pan” – z 2 kawałkach bułki – podobnie jak hamburger. * Pizza – jest drugim daniem fast food dostępnym w każdej taniej knajpce – wersja podstawowa to “muzarella” – odpowiednik polskiej margherity (tylko ser i sos pomidorowy). * Lody – najwyraźniej oprócz mięsa, Argentyńczycy lubują się także w lodach – lodziarni jest tyle samo co zwykłych kawiarni (czyli prawie na każdym rogu ulic). W lodziarniach jest zazwyczaj paręnaście smaków lodów w kilku wielkościach od zwykłych rożków “chicito” do kilogramowych porcji “grande”. * Wino – Argentyna, podobnie jak Chile, ma wielką tradycję i potencjał produkcji wina. Winny region Mendoza jest jednym z lepszych w Ameryce Południowej. Wino jest na trzecim miejscu jeśli chodzi o napoje Argentyńczyków – pierwsze to mate, drugie to piwo. Poza tym jest dobre i tanie :-) * Ceny – Pizza – 3-5 peso; Lomo – 5-7 peso; Cafe chicito – 2-3 peso; Lody (najmniejsze) – 2-5 peso; Piwo (but. 0,6-1 l) – 3-6 peso; Wino – od 2 peso (!)
[2.02 autobus gdzieś w centrum Argentyny c.d.]
Siedzę w autobusie do Mendozy. Linii autobusowych obsługujących tę trasę jest chyba z 10, więc wybrałem taką co ma duże biuro i honoruje karty kredytowe. Cena za przejazd u wszystkich przewoźników jest prawie taka sama (od 75 do 110 peso w zależności od standartu). Ja wybieram klasę 1 (100 peso), żeby się nie skatować zbytnio, ale będę wracał klasą 2 – w celach badawczo-poznawczych… Autobus jest piętrowy. W całym autobusie jest tylko 30 miejsc. W jednym rzędzie są 3 fotele – fotel podwójny, przejście, fotel pojedynczy. Owe fotele są takie, jak w samolotach w przedziale First Class – wielkie, szerokie, dużo miejsca na nogi, fotel rozkłada się prawie na płasko… Oprócz wygody, w cenę wliczona jest obiado-kolacja w knajpie (autobus jest nocny – wyjazd wieczorem – przyjazd do Mendoza rano), składająca się z 1/2 kurczaka, pieczonych ziemniaków, sałatek, coca-coli “do oporu” + deser typu pudding… Do tego jeszcze jest śniadanie… Za oknami widoki dość monotonne – płaskie, najczęściej duże przestrzenie porośnięte jakimś zielskiem. Jedyną rzeczą która przerywa monotonię podróży, są bardzo częste bramki do pobierania opłat za przejazd. Na horyzoncie wyłania się, oświetlone porannym słońcem pasmo Andów – wielkie, ośnieżone góry w oddali – wywiera to na mnie takie samo wrażenie, jak kiedyś, kiedy miałem około 15 lat i zobaczyłem z okna pociągu, nasze polskie Tatry, po raz pierwszy w życiu. Przedpole Andów pokryte jest winnicami. Region Mendoza słynie z najlepszych win w Argentynie.
[3.02 Mendoza]
Buenos Aires mam już za sobą – ogromna rozpiętość – od luksusowego “city” poprzez bogate dzielnice przypominające Brukselę, dziewiętnastowieczne dzielnice przypominające lizbońską Alfamę lub nawet Hawanę, po totalne slumsy wybudowane z tektury i blachy falistej… To miasto żyje, pełne jest ludzi, sklepików, kawiarenek… Miejsca dla turystów to tylko wycinek całego miasta… Pogoda radykalnie się zmieniła – wystapiły już pierwsze poparzenia słoneczne… Obecnie jestem w Mendoza – z okien widać ośnieżone szczyty Andów… Jutro wyruszam do Puenta del Inca a stamtąd pieszo lub na mule do Plaza de Mulas. Więc już jutro postawię stopę w Andach…
[4.02 Chicas y Machos]
Dziewczęta w Argentynie to oddzielna historia. Dla nas “białasów” ciężko to znieść. Tyle jest pięknych kobiet, że aż głowa boli (i szyja). Co prawda część z nich urodą przypomina siostrę Paula Bazo z filmu Almodovara “Kika”, ale jednak większa część to raczej wersja Penelopy Cruz. Żeby nie zostać posądzonym o maskulinizm – uprzejmie donoszę szanownym czytelniczkom, że chłopaki w Argentynie też są niczego – większa część to typowe macho-latino, jednak indiańska uroda zmieszana z hiszpańską zrobiła wrażenie nawet na mnie!
[5.02 Mendoza]
Mendoza to najwyraźniej bardzo ekologiczne miasto – park miejski jest większy od części miasta zamieszkanej. Park jest tak wielki, że można po nim jeździć samochodem, a na dodatek kursuje po nim kilka linii autobusowych. W centrum jeździ też kilka linii trolejbusowych, a policja w znacznej większości porusza się na rowerach – federales w kaskach i kubraczkach granatowych, ciudades – w pomarańczowych. Generalnie wszystko tutaj kojarzy się z Cerro Aconcagua – prawie wszystko ma nazwę Góry na szyldzie.
[13.02 Plaza de Mulas]
Od kilku dni jesteśmy w Bazie pod Aconcaguą. Pozakładaliśmy oraz wyposażyliśmy wszystkie obozy. Proces aklimatyzacji też zakończony – jutro rozpoczynamy akcję, której ostatecznym celem po 3 dniach będzie szczyt najwyższej góry obu Ameryk. Tymczasem z Nido de Condores (obóz 1 na wys. ok. 5500 m n.p.m.) widać zachody słońca, zachodzącego w Oceanie Spokojnym, widać także wieczorem łunę nad Santiago de Chile. Co noc kierunek wyznacza nam Krzyż Południa – gwiazdozbiór niewidoczny na naszej półkuli. Trzymajcie za nas kciuki, za 3 dni powinniśmy stanąć na szczycie.
[14,15,16,17.02 “Dziennik namiotowy”, czyli “atak szczytowy”]
Wychodzimy około 11, droga do Obozu 1 zajmuje mi około 4,5 godziny. Kolejny wstrząsający zachód słońca w Oceanie Spokojnym. W nocy dla odmiany pada śnieg.
Kolejnego dnia maszerujemy z całym majdanem obozowym do Obozu 2. Mijamy Camp Berlin – jest za nisko. Z Bogusiem dochodzimy do depozytów pozostawionych kilka dni temu – ok. 100 m nad Berlinem. Decydujemy się podchodzić dalej. Czuję się już poważnie zmęczony – każdy ruch przynosi cierpienie… Odpoczywam chwilę i maszerujemy dalej. Namioty rozbijamy okolo 200 m nad Berlinem. Kontaktujemy się z resztą ekipy przez radio – brak bezpośredniego nadzoru nad grupą powoduje, że rozbijają namioty tam gdzie były depozyty – nikomu nie chce się iść dalej (czyt. wyżej). W nocy znów piekielny mróz i śnieg. Cały wieczór topiliśmy
penitenty, żeby mieć wodę na rano.
Pierwsza łączność – 5:30 – wstajemy o 6:00 – grupa dochodzi z niższego biwaku około 7:00. Jesteśmy w komplecie. Wkładam do butów i rękawic ogrzewacze chemiczne – jest piekielnie zimno. Mam wrażenie, że wkładki chemiczne nie działają – wyrzucam je i zmieniam na inne – żadnych zmian. Przyczyną jest to, że jak ostatni frajer – zostawiłem buty na noc w przedsionku namiotu, a nie w sypialni (w przyszłości włożę je do śpiwora).
Dochodzimy do Independencji (ok. 6300 m n.p.m.) – kolejna próba rozgrzania palców u stóp – zaczynam poważnie obawiać się odmrożeń. Dołożenie kolejnych rozgrzewaczy i poważny masaż stóp, powodują, że coś drgnęło – krążenie po mału zaczyna działać poprawnie – jednak wchodzę teraz na “Pasaż”, gdzie mroźny wiatr wieje tak mocno, że musimy założyć na siebie całą odzież i gogle. Wiatr na “Pasażu” znowu wymraża moje stopy i dłonie… Znowu zaczynam się poważnie obawiać o moje palce… Oprócz zimna i wysokości, w kość daje mi podłoże po którym się poruszam – żużel, szutr, żwir, gres – mielę nogami w miejscu… W końcu doczodzę pod żleb Canaletta – plateau w słońcu i bez wiatru – wszyscy zatrzymują się na kilka minut słonecznego lenistwa. Krążenie wraca do normy – morale też – już widać koniec drogi na szczyt. Zostawiam depozyt (raki i czekan okazały się niepotrzebne). W słońcu, powoli – krok za krokiem podchodzę Canalettem na szczyt. Przede mną Krzysiek Kostrzewa i Boguś Magrel. W końcu radośnie stajemy na szczycie. Robimy zdjęcia, wideo i składamy sobie gratulacje – Krzysiek aż się popłakał ze szczęścia. Widok jest naprawdę imponująco-powalający.
Po chwili, niewiadomo skąd pojawia się legenda polskiego alpinizmu – Rysiek Pawłowski (“Napał”) – tylko on, z całej swojej grupy wszedł (raczej wbiegł) na szczyt – bo musiał zrobić zdjęcie dla sponsora… Rysiek rozpoznał we mnie Polaka po kurtce – pomagam mu zrobić zdjęcie – trzymam drugi koniec bannera sponsorskiego… Później robimy sobie nawzajem zdjęcia i filmujemy… Euforia i ekstaza…Po dłuższym pobycie na szczycie schodzę samotnie do namiotu w Obozie 2 – Boguś czeka na szczycie na resztę ekipy. W namiocie gotuje obiad i topię wode na zejście. Mija kilka godzin zanim Boguś w końcu się pojawia. Decydujemy się na odwrót totalny – pakujemy szpej i namiot – zbiegamy “na krechę” po piargu do Obozu 1, Boguś zabiera część grupowego depozytu i zbiegamy dalej aż do Campo Base. Niestety, cały dzień akcji daje mi poważnie “w kość”, szczególnie, że końcówka odwrotu przebiega w ciemnościach, z bardzo ciężkim plecakiem, na stromym, szutrowo-piargowym zboczu… Gdy tylko docieram do Campo Base – idziemy do namiotowej knajpy – wsuwamy pizzę, pijemy piwo i kontynuujemy czytanie Marqueza – “Miłość w czasach zarazy”…
Następny dzień to już sielanka – Ja, Boguś i Grześ Piwko byczymy się w Bazie – po południu dochodzą z góry pozostali zdobywcy szczytu, którzy nocowali jednak w Obozie 2.
Ostatni dzień to ostry trekking – mamy do przejścia całą dolinę Horcones – ok. 35 km po kamolach. Rozwijamy dużą prędkość – więc spokojnie wpadamy na obiadek do Confluencji. Wieczorem – po odebraniu bagażu od Grajalesa, lądujemy w miłej, wieloosobowej sali w hostelu Los Penitentes. Wieczorem lokalna impreza…
[16.02 Aconcagua]
Atak szczytowy zakończył się sukcesem. Po trzydniowej akcji, w śniegu i andyjskim wietrze, na granicy odmrożeń, grupa Polskiego Klubu Alpejskiego (13 z 15 osób) pod kierownictwem Bogusława Magrela, stanęła na szczycie najwyższej góry obu Ameryk oraz najwyższym szczycie na południe od równika – Cerro Aconcagua.
[17.02 Plaza de Mulas]
Po 2-tygodniowym pobycie w rejonie Plaza de Mulas, zakładając 2 obozy pośrednie, doszedłem do kilku interesujących wniosków:
- po pierwsze – nasze europocentryczne nazewnictwo stron świata jest bardzo mylne, np. południowe stoki gór na południowej półkuli są pokryte lodem i śniegiem, a o godzinie 12 w południe słońce jest na północy (sic!).
- po drugie – pamiętacie z lekcji geografii w szkole podstawowej – jeśli niepełny księżyc przypomina literę D, to znaczy, że faza księżyca zmierza ku pełni – na południowej półkuli wszystko jest tak samo – pod warunkiem, że się stanie na głowie :-) tzn. odwróci obraz o 180 stopni…
[18.02 Los Penitentes]
Po zejściu z gór (i wykąpaniu się) w malutkiej miejscowości (stacja benzynowa + hotelik + kilka narciarskich hoteli) za namową Chickena, przedstawiciela firmy Grajales, który zorganizował nam muly – poszliśmy do knajpki na imprezę lokalną. Jakim zdziwieniem było to, że w miejscowości, gdzie jest 6 budynków, po północy (w ciągu około 45 minut od naszego przybycia) w knajpce pojawiło się około 100 młodych miejscowych ludzi. Zabawa trwała do rana – my wzorem Krogulca Sikorkożercy (“Miłość w czasach zarazy” – Marquez) wyczekaliśmy, aż męska część lokalnej młodzieży Quechua upije się i przystąpiliśmy do ataku na indiańskie niewiasty… Byliśmy dla nich atrakcją, więc wzbudzaliśmy niezłe zainteresowanie… Koledzy nadali mi przydomek Cobra Verde… Najciekawsze było to, że w porannym autobusie do Mendozy – 90 proc. pasażerów była uczestnikami nocnych igraszek – włącznie z kierowcą i jego pomocnikiem…
[19.02 Mendoza]
Teraz to już odwrót z Argentyny. Jestem w powrotnej drodze do Buenos Aires – jestem poważnie zauroczony tym krajem, jego przyrodą, ludźmi, kolorytem gór i kultury… Zdobyłem najwyższy szczyt w swojej karierze – było to wielkie wyzwanie – teraz jestem zmęczony i szczęśliwy.
[20.02 Buenos Aires]
Kolejne dwa dni w Buenos Aires. Pogoda dobra. Czuje się w tym mieście jak w domu. Odwiedzam jeszcze raz cmentarz Recoleta – znów robię kilka filmów czarno-białych zdjęć, głównie kotom, które masowo zamieszkują Recoletę. Później jadę do San Telmo – robię ostatnie zakupy – dzielnica jest inspirująca – wielki pchli targ. Za tykwę do picia mate, płacę 3,5 peso a nie 40 jak w centrum. Kupuję też kilka indiańskich pamiątek “hand made”. Następnego dnia odlatuje do Polski. Problemem jest znalezienie miejsca z ktorego odjeżdża publiczny autobus. taksówka jest dla mnie za droga… Jade wieczorem na Plaza de Mayo i odnajduję z trudem przystanek autobusowy. Wracam już pieszo, gdyż metro przestało kursować…
[21.02 Port Lotniczy Ezeiza EZE]
Ładuję się do samolotu Varig, muszę niestety opłacić podatek lotniskowy w wysokości 19 USD. Po 2 godzinach lądujemy w Sao Paulo. Spotykam dziewczynę z Kijowa (Ukraina) z rosyjskim paszportem – razem wsiadamy do samolotu lecącego do Paryża. Rozmawiamy po rosyjsku (na moje życzenie), sprawia mi to pewną trudnośc, gdyż przez miesiąc starałem się używać angielskiego i hiszpańskiego. Gawędzimy przez większą część lotu.
[22.02 CDG Paryż]
Rano lądujemy w Paryżu – z okien samolotu widać, że cała okolica pokryta jest śniegiem. Na lotnisku dowiaduję się, że z powodu pogody wszystkie loty z Paryża są odwołane… Dziewczę z Kijowa idzie do lotniskowego hotelu – najwyraźniej należy do innej grupy finansowej niż ja – ja zostaję w holu lotniska. Po godzinie pogoda się zmienia i udaje mi się zmienić miejscówkę na samolot z godziny 9 na 12 – mam nadzieję, że pogoda się nie zmieni… Z godzinnym opóźnieniem samolot Air France jednak startuje – z powodu pośpiechu, nie załadowano cateringu na pokład, więc lecimy “na głodniaka”. Przez okno nic nie widać – chmury, szaro i buro…
[22.02 WAW Okęcie]
Wylądowaliśmy. Po pół godziny oczekiwania na bagaż, przychodzi urzędnik lotniskowy i mówi, że bagaż WSZYSTKICH pasażerów został na lotnisku w Paryżu… Nie słyszałem jeszcze historii, żeby linia lotnicza zgubiła cały samolot bagażu… Oczywiście Air France bez szemrania rozwozi wszystkim pasażerom bagaż do domu jeszcze tego samego wieczora… Mimo wiatru, zimna i śniegu, przejeżdżam przez całą Warszawę w krótkich spodenkach – długie były w głównym bagażu…
[PODSUMOWANIE]
Przygoda była piękna! Nie tylko ze względu na osiągnięcie (osobiste, nie sportowe) górskie, ale też ze względu na zauroczenie Argentyną. Pod powiekami mam widok z Nido de Condores o zachodzie słońca i indiańskie dziewczyny z plemienia Quechua… Na pewno jeszcze tam wrócę… Teraz trzeba wracać do pracy i do szkoły :-(