Dookoła masywu Annapurny – przez całą gamę klimatów
…Wpatruję się jak promienie wschodzącego słońca ubierają ja w złote barwy. Masywna południowa ściana Annapurny jest naprawdę imponująca. Wydaje się być barierą nie do przejścia….
Tropikalny początek
Po trzech dniach spędzonych w Kathmandu docieramy do wioski Besisahar. Ponownie ciasnym autobusem, ponownie z plecakami na kolanach. Szybko jednak przechodzi to w zapomnienie. Wchodzę rano na niewielki taras i biorę głęboki oddech po niezbyt przespanej nocy. Długo prowadziliśmy starcia z komarami, których cała chmara zadomowiła się w naszym pokoju i zawsze któryś z nich znajdował drogę do nieosłoniętej części ciała. Poranne powietrze, nienagrzane jeszcze od słońca daje póki co uczucie rześkości, ale są to ostatnie tak przyjemne chwile.
Z Besisahar do Khundi idziemy kamienistą szutrową drogą, która miejscami wygląda tak, iż trudno uwierzyć, że mogą po niej jeździć autobusy. W Nepalu wszystko jednak jest możliwe. Już teraz można dostrzec brak nieustannych podejść i zejść, które od samego początku uprzyjemniały nam wędrówkę w rejonie Everestu. Druga różnica polega na tym, ze przenieśliśmy się do zupełnie tropikalnego klimatu. Po godzinie marszu słońce wznosi się już na tyle wysoko, że zaczyna wylewać cały swój żar, a my wdychamy ugotowane powietrze, które zdaje się tylko zapychać płuca. Ponadto jest ono zapylone i z trudem przebija się przez nie potężna sylwetka Manaslu, nieśmiało pobłyskując w promieniach słońca. Właściwie to ledwo można ją dostrzec i bardziej przypomina obłoki majaczące gdzieś na horyzoncie
Posilony tradycyjnym Dal Bhatem’em siedzę na tarasie w Bahundanda, którego bambusowa konstrukcja wspiera spadzisty dach wykonany ze słomy. Wzmaga się wieczorny wiatr ciągnąc za sobą napęczniałe od całodziennego ciepła kłębiaste chmury. Wpadający na taras podmuch przewraca wazony i targa obrusy przynosząc jednocześnie rześkie powietrze. Zagłębiony w lekturze czuję jak niewidzialna jedwabiście delikatna chusta okrywa moje ramiona i twarz. Podnoszę głowę i obracam się w kierunku orzeźwiającego strumienia, który zamienia się w terapeutę i z wyczuciem masuje skronie wcierając jedyną w swoim rodzaju ulgę i odprężenie.
Masyw Nilgiri
Od samego rana ponownie na chwilę zapominamy o palącym słońcu, które konsekwentnie kontynuuje swoja wędrówkę do góry i już po kilkudziesięciu minutach daje o sobie znać. Przechodzimy przez wioski, które nieustannie kojarzą się z tropikami. Pozbijane z blachy, trochę rozpadające się zabudowania, bambusowe ogrodzenia i zadaszenia dla zwierząt pokryte wysuszoną trawą. Z takimi gospodarstwami nierozerwalnie związane są bananowe drzewa i kępy wysokich na ok. 10 metrów bambusów. Sceneria staje się coraz bardziej jak w dżungli. Zbocza gór porośnięte są różnymi rodzajami rozłożystych drzew i krzewów, które zdają się tworzyć pietra roślinne i mienią się bujna zielenią, tak soczystą jak na namalowanym obrazie. U podnóża tych bajkowych stoków cały czas toczy się codzienne życie mieszkańców, którzy na wpół widoczni zza wysokich roślin uprawnych, kontynuują pracę na polu. Ze skał zwisają poskręcane pnącza i zaokrąglone, lekko postrzępione, grube liście, które wyglądają dokładnie tak samo jak te w naszych domowych doniczkach. Płynące miejscami po szlaku stróżki wody parują tworząc prawdziwie parny i wilgotny klimat.
Annapurna IV
Już po dwóch dniach marszu zauważam nowa odmianę pozdrowienia “Namaste”, dotychczas tylko częściowo spotykaną. Jest to połączenie tradycyjnego “Namaste”, do którego tutejsze dzieci jak papugi dokładają coś w rodzaju “hala sweet”, czyli “daj słodycze”. Przyznam, ze staje się to irytujące, ale nauczyli ich tego “dobroduszni” i “uczynni” turyści chcący pomóc dzieciom. Najgorsze jest nie samo to, ze dzieciaki proszą o słodycze. Większość z nich sprawia wrażenie jakby im się to zwyczajnie należało, robiąc wyniosłą minę gdy się odmawia. Nawet kilkunastomiesięczne brzdące, które pokracznie utrzymują się na nóżkach, widząc białego turystę powtarzają za starszymi dziećmi “Namaste hala sweet”, jakby tak właśnie brzmiało pozdrowienie. Niektórzy wykrzykują “hala sweet” przebiegając obok nas obróceni plecami, w ogóle nie patrząc w naszą stronę. Istna paranoja. A tak poza tym to ludzie w dotychczasowych wioskach są dość “zbzikowani” na punkcie pieniędzy i pozyskania klienta. Wypadałoby raczej powiedzieć, że są strasznie natrętni bo to w lepszy sposób oddaje rzeczywistość. Prawie nie można przejść bez zaczepki obok jakiejkolwiek lodży. Od razu słyszymy nagabywanie “lunch, cold drink…” Nie jest to jednak w stanie popsuć uroku podróżowania przez ta wyjątkową krainę.
“Namaste hala sweet”
Za wioska Chamje schodzimy kamienistym szlakiem prawie na samo dno doliny. Rzeka kotłuje się w niej miedzy wielkimi głazami, wydając przerażający ryk. Marsyangdi płynie teraz wąskim kanionem, zamknięta w pionowych ścianach skalnych, z których spływa wiele nitek wodospadów. Przekraczamy ją po stalowym moście i kierujemy się do wioski Tal. Kilka niewielkich podejść w takiej temperaturze sprawia, ze pot natychmiast zaczyna lać się strumieniami. Tylko słuchać aż rozgrzana na ramionach skóra zacznie skwierczeć jak przypiekana na ruszcie. Mam nieodparte wrażenie, ze nad całą trasą poprzywiązywane są kociołki z których wylewa się rozgrzane do czerwoności powietrze i powoli spływa na nasze głowy, ściekając jak lepka masa. Wreszcie pojawiają się zabudowania wioski Tal, która ma bardzo specyficzne położenie. Dolina rzeki jest tutaj bardzo szeroka, a wszystkie domki stoją na rozległym wypłaszczeniu pokrytym drobniutkim białym piaskiem. Zupełnie jak na nadmorskiej plaży. Kiedyś znajdowało się w tym miejscu jezioro, a teraz pozostało tylko nazwa – “Tal” znaczy jezioro.
Im wyżej tym ciekawiej
Opuszczamy naszą “nadmorską” wioskę. Porywane przez podmuch wiatru ziarenka piasku kłują łydki, tak jak podczas porannego spaceru pośród szumu morskich fal. Szum jest, tyle że ten wywoływany przez rzekę brzmi bardziej jednostajnie. Przekraczamy most i z rozkładającej się niczym wachlarz doliny szlak wprowadza nas na zbocza, które stromo opadają do Marsyangdi. Wysokie ściany skalne pełnią rolę ogromnego parasola, który rozkłada się nad naszymi głowami długo nie dopuszczając promieni słońca. Wystrzeliwują one wysoko, a człowiek czuje się taki mały patrząc na te otaczające kolosy. Można odnieść złudne wrażenie, ze góry są tutaj bardziej masywne niż te na szlaku do Bazy Everestu. Trasa jednak prowadzi na mniejszych wysokościach, wiec skoro jesteśmy sporo niżej, nic dziwnego, ze czuję się jakbym szedł pośród prawdziwych olbrzymów. Za wioska Bagarhap szlak zaczyna się lekko wznosić i od razu można zauważyć zmianę w otaczającej szacie roślinnej. Zaczyna się otoczenie parkowe z bujnymi drzewami liściastymi i iglastymi. Doznania wizualne są dopełniane przez efekty akustyczne, których dostarczają niewielkie świerszcze wydające ogłuszający wręcz jazgot. Innymi zwierzętami, które zwracają na siebie uwagę są muły. Niezwykle skutecznie potrafią one czasami zablokować szlak. Kilka razy dziennie trzeba się zatrzymywać, żeby karawany tych zwierząt przepuścić w wąskich przejściach, bo wydaja się one pędzić zupełnie na oślep. Zdecydowanie należy unikać zatrzymywania się po stronie urwiska, jeśli nie chcemy zostać zepchnięci w przepaść.
Im wyżej tym ciekawiej
Poranek w Kotho wreszcie napawa optymizmem. Bardziej przejrzyste powietrze dopuszcza do głosu dwa białe szczyty, które teraz mężnie prężą swoje torsy. Po kilku minutach wschodzące słońce zaczyna ubierać je w złote szaty, nadając im iście królewski wygląd. Z wielka radością oglądam pierwszy taki spektakl. Z Kotho szybko dochodzimy do Chame, gdzie zarówno na początku jak i na końcu wioski ustawione są kani, czyli wejściowe bramy prowadzące do osady. Na pierwszej z nich wzniesione są trzy wieżyczki w kształcie pagód, a przy wyjściu przechodzimy przez kolorowo zdobiona bramę stylizowaną na stupe.
Po obydwu stronach szlaku towarzyszą nam masywne ściany skalne o przykuwającej wzrok urodzie. Stoją dumnie niczym kamienni strażnicy broniący dostępu do śnieżnego królestwa, które rozpościera się ponad nimi. Odnoszę wrażenie, ze idę przez galerię skalnych posągów, które wykonane z najwyższą precyzją wyglądają tak, jakby ktoś przeniósł wizje naturalnego piękna na ogromne nijakie bryły, zamieniając je w dzieła sztuki. Niektóre trochę beczułkowate, wydłużone ku gorze i ostro zakończone przywodzą na myśl ekstrawagancką posturę słynnego londyńskiego “korniszona”, czyli futurystycznego biurowca “The Gherkin”, którego szklana konstrukcja tak samo połyskuje w promieniach słońca. Przenosząc wzrok dalej napotykam na smukłe szpice, które przebijają płaskie jak dyski białe obłoki, wystrzeliwując wysoko niczym wieże gotyckiej katedry. Sąsiedni grzbiet upstrzony jest pinaklami w postaci drobniutkich ostańców, a na występach skalnych przypominających wysunięte balkony rosną drzewa dodając odrobinę żywej zieleni. Bezsprzecznie czas potrafi być wielkim wirtuozem, który przy pomocy czynników atmosferycznych nieustannie tworzy swoje dzieło. Rzeźbi w litej skale rysy, które na pierwszy rzut oka wydają się nijakie, ale z pozornego chaosu wyłania się spójna całość. Dochodzimy do wniosku, ze wszystkich kresek, rys, wgłębień i uwypukleń jest dokładnie tyle ile być powinno.
Annapurna II z Upper Pisang
Z Brathang idziemy pośród bujnych iglastych drzew, których zapach koi zszargane po pobycie w Kathmandu nozdrza. Po prawej stronie wyrasta prawdziwie gigantyczna ściana skalna, wyglądająca jak monstrualnych rozmiarów głaz. Jej powierzchnia jest idealnie gładka i lekko wybrzuszona z delikatnie przypudrowanym czubkiem. Spłaszczenie i zaokrąglenie górnej części upodabnia ja w pewien sposób do wiekowych norweskich gór zakończonych penepleną, czyli wypłaszczeniem. Nowe oblicze Annapurna Himal, które się teraz wyłoniło wywiera na mnie ogromne wrażenie. Jak odurzony dochodzę do wioski Upper Pisang. Idziemy do najwyżej położonej lodży, a z okna pokoju, tuz przy moim łóżku rozpościera się panorama na wznoszącą się prawie na 8000 m Annapurnę II. Następnego dnia, jeszcze przed wschodem słońca leżąc w łóżku wzrok mam utkwiony w ośnieżonych szczytach. Zmiana barw w ich górnych partiach natychmiast podrywa mnie na równe nogi. Zakładam buty, biorę aparat i wychodzę. Kulisty księżyc nie zdążył się jeszcze schować, a słońce już zaczyna tkać ze swoich porannych promieni różowo pomarańczową pelerynę, która zarzuca na ramiona Annapurny II. W tych wspaniałych szatach wygląda ona jednak jak numer jeden. Stoję jeszcze przez chwilę, patrząc jak wszystkie szczyty wokół nabierają życia i schodzę do pokoju.
Annapurna widziana z okolic Manangu
Do Manangu udajemy się tak zwana Upper Route. Właściciel lodży podprowadza nas kawałek do wąskiej ścieżki i pokazuje wysoko, ze tam będzie prowadziła. Strome podejście wygina się po zboczu kreśląc gęste zakosy i doprowadza nas na grzbiet wzniesienia. Panorama Annapurna Himal jest teraz jeszcze pełniejsza, gdy dołączają do niej Annapurna IV i III. Malutką ścieżynką, która prowadzi w głąb gęstego lasu podążamy w dół. Dochodzimy do odsłoniętego zbocza i tutaj szlak wsiąka jak kamfora. W górze słyszymy przyśpiewki tragarzy, którzy akurat schodzą w naszym kierunku. To znaczy, że jakoś trafimy – myślę sobie. No właśnie… jakoś. Nasi tymczasowi “przewodnicy” najwyraźniej idą tylko im znanym skrótem. Przedzieramy się przez gęste krzewy, których kolce pozostawiają w ciele szczypiące otarcia. Buty ześlizgują się po luźnej ściółce jak po lodzie i żeby nie spaść trzeba się przytrzymywać gałęzi drzew, niestety iglastych. Ze szlakiem nie ma to absolutnie nic wspólnego. Wiedzą jednak chłopaki dokąd idą, bo po pół godziny schodzenia lasem ukazuje się nam upragniona ścieżka. Trasa strasznie zaczyna się dłużyć, a słońce piecze w najlepsze, gdy wokół nie ma ani centymetra cienia. Mijamy po drodze kolejne wymyślne formacje skalne. Wyglądają one jak strażnicze baszty, a za nimi pojawiają się kopce pokryte ciemnobrązową skorupa przypominającą polewę czekoladową. W oddali widać już zabudowania Manangu.
Tilicho Lake
Sylwek nie czuje się na siłach żeby iść do jeziora Tilicho, wiec po wyruszeniu z Manangu najbliższe dwa dni będę wędrował sam. Spotkamy się ponownie w Yak Kharka. Nad doliną Marsyangdi żeglują białe obłoki, ale systematycznie się od nich oddalam i po jakimś czasie mam przed sobą tylko błękit nieba. Spoglądam jeszcze na Gangapurne i spływający po jej zboczu lodowiec jak mienią się w promieniach wschodzącego słońca. Szybko docieram do wioski Khangsar, mijam przycupnięty na zboczu klasztor i Tilicho Peak Hotel, jedno z dwóch miejsc noclegowych na tej trasie. Dochodzę do rozwidlenia szlaku. Jedna jego odnoga to trasa górna, która wymaga jednak dłuższego marszu. Trasa dolna uznawana jest za niebezpieczna bo prowadzi przez osuwisko.
Osuwisko w drodze do jeziora Tilicho
Z odrobiną niepewności wybieram opcję drugą i podążam w kierunku tabliczki ostrzegawcze “Landslide”. Drobne kamyki zaścielają cale zbocze sięgając kilkaset metrów w dół, do samego dna doliny. Niezwykle malowniczo i spektakularnie to wygląda, ale nogi mi trochę miękną na myśl, ze mam po tym przejść. Idę kilka metrów. Za plecami słyszę odgłos spadających kamieni. Spoglądam w tył i widzę jak część osuwiska zaczyna ożywać, zsuwając się powoli jak gęsta masa. Zamieram na sekundę w bezruchu, jednak nie jest to najlepszy pomysł, bo czuję jak podłoże razem ze mną wędruje zgodnie z kierunkiem siły grawitacji. Przyznam, ze w tym momencie zwątpiłem. Postanawiam te felerne miejsca przebiec, stawiając stopy trochę wyżej, co zdaje się skutkować. No, nie tak tragicznie już ten szlak wygląda. Słyszę cały czas jak coś za mną szeleści, ale staram się nie zwracać na to uwagi – byle do przodu. Po około 25 minutach balansowania na krawędzi pojawia się tabliczka, która jak się domyślam ostrzega o osuwisku, tyle, ze z przeciwnej strony. Dla mnie oznacza to więc jego koniec.
Tilicho Base Camp
W Tilicho Base Camp jem szybkie śniadanie, chociaż godzina 11:00 wskazywałaby bardziej na porę lunchu i w samo południe ruszam w kierunku jeziora Tilicho. Mając dzisiaj za sobą 700 metrów podejścia pozostaje jeszcze 800, wiec trasa bez zastanowienia wyrywa ostro do góry. Oplata całe zbocze i na sam koniec doprowadza mnie kilkunastoma zakosami na przełęcz, gdzie jak okiem sięgnąć zalegają ogromne ilości śniegu. Przekraczam kilka płynących pod lodem strumyczków i zaczynam iść po wydeptanych śladach. Najwyraźniej od rana śnieg jest bardziej zalodzony niż teraz. Stawiam kilka kroków na płytkich odciskach stóp i za każdym razem zapadam się po kolana. Postanawiam spróbować po zboczu gdzie prześwituje trochę czarnego koloru. Nasiąknięte woda podłoże jest tak śliskie, ze od razu ląduję w błocie. Potem kolejny raz i następny. Co chwila tracę równowagę i ześlizguję się w dół. Kilkaset metrów dalej wszystko wokół jest już przykryte śniegiem. Droga do jeziora zamienia się w koszmar. Co drugi krok grzęznę w śniegu po pas. Zapieram się rękoma, żeby stanąć na powierzchni i natychmiast zapadam się po same barki. W ciągu każdej minuty wyczołguję się po kilka razy. Pech chciał, ze moje stuptuty zostały w Kathmandu i teraz czuję jak woda zaczyna ściekać do butów. Zupełnie z znienacka dociera do mnie, ze brodzenie po pas w śniegu, w mokrych butach na 5000 metrach może się źle zakończyć. Palce u stop drętwieją. Sił zaczyna ubywać. Momentami w odruchu bezsilności zaczynam iść na kolanach. Zapadam se jednak jeszcze głębiej i mam problemy żeby się wydostać. Zupełnie jakby mnie coś wessało. Widać już kamienne kopczyki, którymi oznaczony jest punkt widokowy na jezioro Tilicho. Czuję się bezradny jak dziecko. Mroźny wiatr zrywa cieniutką, szklistą warstewkę lodu, którego odłamki lecą wprost na mnie. Siedząc po pas w śniegu jestem zrezygnowany do granic. Złość pcha mnie jednak do przodu. Zupełnie nie myślę o drodze powrotnej. Otępiały wzrok utkwiony mam w tym jednym punkcie, który wydaje się nie przybliżać ani o metr. Gdy staję przed tym cholernym jeziorem odczuwam niesamowitą satysfakcję. Co z tego, że jest zamarznięte. Nie o to tak naprawdę chodzi.
Jezioro Tilicho
Dotarcie do tego punktu stało się celem samym w sobie. W drodze powrotnej staram się iść po własnych śladach i okazuje się to dużo łatwiejsze. Gdy śniegi mam już za sobą przysiadam na kamieniu, zdejmuję buty i zaczynam wykręcać skarpetki. Palce zrobiły się lekko sine, a sznurowadła wyglądają jak sople lodu. W Tilicho Base Camp wspominam już ta przygodę z małym uśmiechem – 11 godzin marszu, w tym 3 w śniegu po pas i w sumie 1500 metrów podejścia to jak na jeden dzień zupełnie wystarczy. Rano jestem obolały jakby ktoś spuścił mi niezły łomot. Zmęczenie promieniuje jeszcze po całym ciele. Zbieram się i schodzę na herbatę czując, ze mam nogi z ołowiu. Nie pozostaje jednak nic innego jak o tym nie myśleć.
Postrzępione i zniszczone przez wietrzenie skały, a raczej to co z nich pozostało, wystają z płaskiego jak stół zbocza i przypominają wraki statków widmo dryfujące po spokojnym morzu. Oświetlane porannym słońcem rzucają długie cienie, które układają się obok siebie i zdają się falować smagane delikatnym podmuchem wiatru. Przekraczam ponownie osuwisko, które chyba jeszcze zaspane leniwie zrzuca z góry zaledwie kilka kamyków. Dochodzę do rozwidlenia szlaku i skręcam w kierunku Yak Kharka. Kilka razy mijam kamienne zabudowania zawieszone nad urwiskiem. Wyglądają one jak średniowieczne ruiny, a z daleka przypominają pozostałości po cywilizacji Inków. Ze wzniesienia, w miejscu gdzie trasa skręca w górę doliny Kone Khola roztacza się widok na szeroką dolinę Marsyangdi i wioskę Manang na południu, a na północy widać ośnieżony Khatung Kang i przełęcz Thorong La. Gy pojawiaja się stada pasących się zwierząt powoli zbliżam się do Yak Kharka, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza “pastwisko jaków”.
Widok z Yak Kharka
Namiastka Tybetu
Mój entuzjazm jest trochę przygaszony. Może widząc codziennie te wspaniałe, co nie ulega żadnej wątpliwości, góry i wędrując w ich otoczeniu zaczynam się powoli przyzwyczajać? Może przestają rzucać na mnie swój czar? A może to zwykły gorszy dzień, który już jutro popadnie w zapomnienie wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca? Może… Bez emocji dochodzę do Thorong Phedi, gdzie zatrzymujemy się na śniadanie. Pochłaniam drożdżówkę z cynamonem, którego intensywny aromat drażni rozregulowane kubki smakowe. Niby zwykła słodka bułka, a ile przyjemności potrafi dostarczyć. Czując na plecach oddech zbliżającego się lenia podrywamy się i pokonujemy ostatnie podejście do High Campu.
Rano wyczołguję się ze śpiwora wprost do zimna, które opanowało cały pokój. Przed wyjściem biorę łyk wody i wyczuwam kawałki lodu unoszące się na powierzchni. Zapowiada się mroźna droga na przełęcz Thorong La. Szlak co kawałek zmienia się z kamienistego i piaszczystego w pokryty śniegiem i jest lekko oblodzony. Szczyty, które jeszcze wczoraj kreśliły tak wspaniałą panoramę teraz toną w porozrywanych chmurach. Gdyby nie łagodne promienie słońca, które delikatnie na nie spływają można by powiedzieć o dramatycznej scenerii grozy. A tak góry zdają się dryfować unoszone przez białe obłoki, które przypominają rozmyte strzępki. Mijam zdyszanych turystów, którzy sapiąc, ostatkiem sił łapią powietrze. Po chwili idę już zupełnie sam. W oślepiającym śniegu, który odbija promienie słońca, dostrzegam migoczące kolory. W miarę jak się do nich zbliżam przybierają kształty chorągiewek falujących na wietrze. Wreszcie są flagi modlitewne, którymi splątana jest cała przełęcz Thorong La (5416 m).
Przełęcz Thorong La (5416 m)
Jest tutaj nawet Tea House, który serwuje chyba “najwyższą” komercyjna herbatę na świecie. Parzona dla turystów na wysokości 5416 m może się spokojnie o takie miano ubiegać. “Herbata z przełęczy” kosztuje 5 razy więcej niż przeciętnie, ale jak tu nie skosztować tak wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju napoju. Jakby na to nie patrzeć, te 80 Rs. to i tak pewnie mniej niż nad Morskim Okiem. Z przełęczy przepędza nas lodowaty wiatr, który sprawił, ze czuję się zmarznięty na sopel. W miarę jak schodzimy, robi się coraz cieplej i kolejne warstwy ubrań, które mamy na sobie lądują w plecaku. Po tej stronie krajobraz obdarza nas namiastką Tybetu. Kierujemy się do położonego 1700 m niżej Muktinath, do którego oprócz turystów przybywają również pielgrzymi. Jest to bowiem święte miejsce zarówno dla Buddystów jak i Hinduistów Część wioski przeznaczona dla turystów nosi nazwę Ranipauwa, a świątynie zlokalizowane są 90 metrów powyżej. W jednej z nich znajduje się małe źródło gazu, które daje niegasnący płomień, a obok niego wytryskuje święta woda. Właśnie one decydują o tak dużym religijnym znaczeniu Muktinath.
Pielgrzymujący do Muktinath
Od samego rana opatulone w kolorowe szale i chusty kobiety wystawiają drewniane stoły i układają tybetańskie wyroby, którymi będą nęcić przechodzących turystów. Otwarta przestrzeń, która się teraz przed nami roztacza wydaje się być ogromnym ekranem, na którym wyświetlane są obrazy rodem z Tybetu. No, może będące jego namiastką, ale na mnie i tak wywierają ogromne wrażenie. Wprost nie mogę się powstrzymać od robienia zdjęć i co kawałek się zatrzymuję, by przypadkiem nic mi nie umknęło. Przed domami stoją drewniane maszyny, na których kobiety przędą szale. Dokładają kolejne kolorowe warstwy skrupulatnie przebierając palcami. Na dole i w gorze słychać pokrzykiwania pasterzy, nazywanych w Tybecie drok-pa, którzy zaganiają swoje zwierzęta najwyraźniej podążające własnymi ścieżkami. W przydrożnych wioskach kamienne i oblepione błotem domy stanowią kolejny element składający się na “tybetańską układankę”. Dopełnieniem, a właściwie spoiwem jest krajobraz. Stanowi on tło, które w moich oczach wychodzi zdecydowanie na pierwszy plan. Diametralnie różne i wyłamujące się z dotychczasowej śnieżnej scenerii, góry, wyglądają jak usypane z piachu. Gdzieniegdzie tylko wykropkowane niewielkimi cierniowymi krzewami i kępami traw zdają się niemal wykrzykiwać o swojej niedostępności. Surowe kształty współistnieją jednak z piaskowymi rzeźbami i wypukłościami przez które przemawia spokój i delikatność. Nad nimi zarysowują się ostre krawędzie w całej gamie odcieni brązu. Otoczenie jest delikatnie zamglone zupełnie jak w starym telewizorze. W tej półpustynnej krainie przez którą idziemy różnorodność form jest wprost zadziwiająca. Zatrzymuję się na chwilę. Dochodzę do skarpy i spoglądam w dół na głęboki kanion. Skrywa on niewielką drapieżną rzekę, która bezwzględnie przecina piaszczyste skały niczym stępiony nóż, pozostawiając poszarpana bliznę. Przesuwam wzrok i napotykam na rozciągającą się wzdłuż koryta rzeki zielona połać, która w piaszczystym otoczeniu jest kwitnącą oazą. Soczysta zieleń zdaje się wylewać na okoliczne zbocza. Tak właśnie z góry wygląda osada Kagbeni.
Osada Kagbeni
Można odnieść wrażenie, ze z pustyni wkraczamy wprost do raju. Tu również rosną jabłonie, tyle, ze ich owoce nie są zakazane, a służą do wytwarzania najlepszego Apple Pie jakiego mam okazję skosztować. Podobnie jak w Biblijnym Raju jabłko, tutaj to wspaniale ciasto kusi do grzechu… łakomstwa. Kamienista ścieżka wyprowadza nas z tej bajecznej wioski. Idziemy wzdłuż zalążka Kal Gandaki, która jest na razie leniwie meandrującym strumyczkiem. Przed nami zza piaszczystych wzgórz wyłaniają się ośnieżone szczyty Nilgiri, a po prawej przez zamglone od pyłu powietrze próbują się przebić wierzchołki Dualaghiri Himal. Nieustannie mijają nas Hindusi, którzy pielgrzymują do świętego Muktinath, a porywisty wiatr wiejący w tamtym kierunku zdaje się być ich przewodnikiem. My natomiast musimy się z tymi podmuchami zmagać i czasami mocno zapierać, żeby postawić kolejny krok, niestety opuszczając “mały Tybet”.
Mały Tybet
Przez tropiki i dżunglę do ABC (Annapurna Base Camp)
Z wietrznego Jomsom dochodzimy do Marphy, “jabłkowej stolicy Nepalu”. Sady jabłoni doprowadzają nas do miasteczka, które wygląda jak z czasów średniowiecza. Wąziutkie uliczki wiją się między pomalowanymi na biało domami. Na płaskich dachach piętrzą się stosy drewna wyłożone do ususzenia na palącym słońcu. Z malutkich okienek wyglądają uśmiechnięte twarze dzieci, a przez otwarte drzwi można zajrzeć do zadymionych od paleniska wnętrz domostw. Zupełnie jakby czas się tu zatrzymał dawno temu. Wieczorem próbujemy tutejszych przysmaków – suszonych jabłek i apple brandy, która układa nas do snu. Opuszczając Marphe idziemy jeszcze wzdłuż owocowych sadów, które rozciągają się na całej długości wioski. Później trasa pokrywa się niestety z droga dla jeepow, które trąbią z daleka na nasz widok. Zatrzymujemy się gdy koło nas przejeżdżają, słysząc jedynie strzelające spod opon kamienie. W środku widać ściśniętych pasażerów, którzy odczuwają zapewne taki sam komfort jak sardynki w puszce. Pakowność takiego jeepa jest bardzo duża, szczególnie jeżeli weźmiemy jeszcze pod uwagę kilka osób siedzących na dachu.
Rzeka Kali Gandaki, wzdłuż której cały czas wędrujemy miewa na razie dosyć zmienne nastroje. Wartko przetacza się w wąskim korycie przybierając czarna barwę i aż kipi ze złości, by po chwili podzielić się na kilka odnóg i leniwie płynąc szeroka dolina pod czysta jak łza postacią Prowadzi nas ona od wioski do wioski. W jednej z nich o nazwie Tukuche ponownie pojawiaja się sady jabłoni i tutaj również daję się skusić na Apple Pie. Powoli staję się chyba degustatorem szarlotki na szlaku. Tym razem jabłkowy przysmak wyglądem przypomina wielki pieróg z owocowo-cynamonowym nadzieniem. Podgrzany aż rozpływa się w ustach, ale gdzież mu do tego Kagbeni. To był rarytas. Schodząc coraz niżej nie da się nie zauważyć jak otaczające nas góry wychodzą z kompletnego negliżu. Przywdziewają zielone szaty, najpierw iglaste, później również liściaste, które tak gęstnieją, ze zaczynają przypominać puszyste boa owijające ich zbocza. Z godziny na godzinę robi się bardziej parno i duszno, a rozgrzane powietrze zdaje się momentami zastygać w bezruchu. Słońce zarzuca na nas swoje gorące sieci, które spowalniają ruchy i wysysają z nas niesamowite ilości potu. Gęstniejąca roślinność staje się bardziej urozmaicona. Zbocza gór pokryte są szczelną zieloną skorupą.
Przez tropiki i dżunglę do ABC (Annapurna Base Camp)
Ponownie pojawiaja się bananowce, bambusy, rozłożyste agawy i dziwne drzewa wyglądające jak zdeformowane bulwy pietruszki. Takie otoczenie cały czas nam towarzyszy gdy podchodzimy do Ghorapani pokonując 1700-metrowe przewyższenie terenu. Wchodzimy po ułożonych z kamieni schodach pośród gęsto utkanych drzew i krzewów. Można odnieść wrażenie, że idziemy do zaginionej w tropikalnym lesie świątyni. W tym przypadku musiałaby ona mieć monstrualne rozmiary bo schody zdają się nigdy nie kończyć. Pokonujemy kolejne stopnie przechodząc przez rozciągnięte zabudowania wiosek. Po kilku godzinach na grzbiecie wzniesienia zaczynają połyskiwać blaszane dachy domów w Ghorapani.
Godzina 4 rano. Na zewnątrz czarna jak smoła noc, a mój budzik właśnie zaczyna dzwonić. 400 metrów powyżej Ghorapani znajduje się “Poon Hill”, wzgórze, które jest doskonałym punktem widokowym. Aby podziwiać z niego wschód słońca nie można się jednak zbyt długo wylegiwać. Ubieram się z małymi oporami, używając całej swojej silnej woli żeby odgonić lenia, zakładam czołówkę i wychodzę. Po obydwu stronach ścieżki rosną wysokie krzewy, które w świetle latarki przybierają przeróżne formy. W strumieniu światła, poza którym panują całkowite ciemności, latające stworzenia wyglądają jak unoszący się w głębinach oceanicznych plankton. Wchodzę na platformę widokowa znajdującą się na wzgórzu i czekam. Spod osłony nocy zaczynają się powoli wyłaniać poszczególne szczyty – Nilgiri South, Annapurna South, Hiunchuli i Machhapuchhare, który swoją sylwetka przypomina mi stożek wulkaniczny, a powszechnie nazywany jest również Fish Tail, czyli ogon ryby. Niestety delikatna warstwa chmur i zamglone powietrze psują całe przedstawienie. Dualaghiri zamiast przybierać złotawe barwy zupełnie zaspał. Pod białą pierzyna zdaje się być pogrążony w głębokim śnie. Inne góry tez dosyć mizernie się prezentują. Czekam jeszcze chwilę, ale już bez wiary, że nagle coś drgnie.
High Camp
Z Goraphani wyruszamy pośród lasu rododendronów. Niektóre już przekwitły, ale większość nie zrzuciła jeszcze swoich czerwonych i różowych szat. Niczym królewny w sukniach balowych mienią się na tle pozostałych drzew w oficjalnej zieleni. W tym naturalnym ogrodzie czas bardzo szybko mija. Przed Tadapani przekraczamy małą rzeczkę, która jakby stanowiła magiczną granicę i otwiera bramy do baśniowej krainy. Drzewa obrasta gruba warstwa mchów, a ich zwisające gałęzie zdają się zamieniać w kościste palce, gdy dłużej się na nie patrzy. Zupełnie jak straszny zaczarowany las w bajkowych opowieściach, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Ze skał wyrastają bukiety paproci, a z góry rozwijają się pnącza, które wyglądają jak poprzerywane pajęczyny. Korony drzew szeleszczą, zupełnie jakby… no właśnie, są i małpy Okazuje się, ze ta wspaniałą krainę tuż przed Tadapani zamieszkują lemury. Siwe futro, czarne pyski i długie ogony dają się dość łatwo zauważyć. Jeden siedzi na kamieniu podejrzliwie spoglądając w moja stronę, drugiemu znudziło się bycie w centrum uwagi i leniwie wdrapuje się gdzieś wyżej, a inne przeskakują w gęstwinach.
Już kilka dni popołudniami widać oznaki zbliżającego się monsunu. Punktualnie o godzinie 15:00, jak w zegarku, ociężałe chmury z trudem przetaczają się przez barierę gór, jakby nie mogły przedostać się na drugą stronę. Ostatkiem sił wdrapują się wysoko, a następnie swobodnie żeglują w naszym kierunku, przybierając szare i granatowe kolory, aż wreszcie zrzucają cały balast. Dobrze, że do tej pory jesteśmy już zawsze pod dachem i wtedy niech sobie leje ile chce. O poranku po ulewnym deszczu nie ma już zazwyczaj śladu. Pozostaje tylko wypicie herbaty, sprawdzenie rachunku i można ruszać w drogę. No z tym rachunkiem to różnie bywa, bo czasami różni się on od naszych wyliczeń. Zdążyłem się już przyzwyczaić, ze niektórzy próbują nam zasugerować, ze wypiliśmy więcej herbat, albo przez “przypadek” wpisują inne ceny niż widniejące w menu. Później gospodarz z charakterystycznym zdziwieniem na twarzy przyznaje, ze to jego “pomyłka”. Nie tym to innym razem, a nuż ktoś nie zauważy, zapewne taka metodę wszyscy stosują. Jedyne co pozostaje to mieć oczy szeroko otwarte i za wczasu być bardziej podejrzliwym. Jest to dość specyficzna gra, w której zasady, oczywiście niepisane, znane są obydwu stronom. Jedni chcą ugrać dla siebie coś ekstra kosztem drugich, a ci nie mogą dać się na to złapać. Niestety turyści są zawsze w pozycji defensywnej. Tak to właśnie funkcjonuje. U nas nazwalibyśmy taki proceder oszustwem, ale tutaj… po co takie mocne słowa Ja wolę się na widok takiej “pomyłki” szeroko uśmiechnąć i już wtedy właściciel lodży wie, ze nici z jego chytrego planu.
Annapurna III
Po wyjaśnieniach można spokojnie wyjść na szlak i obcując z nieskazitelną przyroda odepchnąć sprawy materialne całkowicie na bok. Za wioska Sinuwa staje się ona jeszcze bardziej wyrazista niż do tej pory. Kilka minut podejścia i jesteśmy ponownie w dżungli, która aż kipi od ilości roślin i spływa po stromych zboczach na samo dno doliny. Płynąca tam rzeka wydaje się być stłamszona i ściskana z obydwu stron i jedynie swoim szumem próbuje zwrócić na siebie uwagę. Nic z tego, bo słuch wyostrza się nam na inną, bardziej egzotyczną melodię. Dżungla zaczyna przemawiać poprzez śpiew ptaków, który płynie ze wszystkich stron. Zupełnie jakby wszędzie dookoła zainstalowane były urządzenia emitujące ten niezwykle intensywny i relaksacyjny odgłos. Zatrzymuję się kilka razy, żeby wsłuchać się w ptasi koncert. Rozmaite dźwięki w różnych tonacjach następują po sobie i zamykają się w niekończące się cykle. Przypomina to orkiestrę gdzie każdy muzyk czeka na swoją kolej i poszczególne instrumenty rozbrzmiewają w odpowiednim czasie. Synchronizacja i kompozycja jest imponująca. Dyrygujący wszystkim instynkt sprawia, że świergoczące skrzydlate stworzenia tworzą wspólnie melodie, która rozbrzmiewa w gęstych koronach drzew, owija każdy listek, spływa po konarach i wślizguje się do naszych uszu. Wszyscy podążający tym szlakiem ją słyszą, ale idą jakby zamknięci w szklanej osnowie, która odpycha zewnętrzne bodźce. Czasami ludzie spoglądają na mnie gdy wpatruję się w jeden punkt, robię zdjęcie i dalej wzrok mam utkwiony w tym samym miejscu. Być może dla nich są to kolejne drzewa, kolejne krzewy, ale w moich oczach ten barwny ekosystem zmienia się na każdym kroku, za każdym zakrętem. Pokazuje nam swoje najwspanialsze wdzięki, które jednak żeby dostrzec trzeba się zatrzymać, obrócić głowę i otworzyć oczy. Dostrzeżemy wtedy bujny, obfitujący niezliczone formy roślinne świat. Powyginane i poskręcane drzewa o przygarbionych sylwetkach poubierane są w aksamitne kubraki z mchów. Na swoich ramionach dźwigają frędzlowate porosty, które niczym zmarszczki postarzają je o setki lat. Grube zdrewniałe pnącza wija się wokół pni od samej ziemi aż po same korony, a następnie zwisają bezwładnie przypominając kosmate szpony gotowe schwytać swoja ofiarę. Ponownie sceneria rodem z baśniowej krainy. Czasami gęsto rosnące drzewa po obydwu stronach szlaku zamykają się nad naszymi głowami tworząc żywy, ciemny korytarz. Wydaje mi się, ze przez niewidzialne przejścia wkraczam z niego do kolejnych pomieszczeń. W jednym rozbrzmiewa wspomniana już ptasia symfonia, w drugim rozłożyste paprocie zaścielają zbocze niczym włochaty dywan. Otwieram i zamykam kolejne “drzwi” przechodząc przez “bambusowa komnatę” i “straszny pokój”, gdzie wystające z ziemi korzenie zdają się wić w konwulsjach i przypominają na wpół pogrzebane szkielety. Na koniec naciskam ostatnia klamkę i wchodzę z przyciemnionej dżungli do “pokoju dziennego” gdzie ze skal spływa wąski szemrzący wodospad.
Dualaghiri
Idąc wyżej można zauważyć, ze roślinność wokół zmienia się jak w kalejdoskopie. Z minuty na minutę jest jej coraz mniej. Staje się przerzedzona i bardziej uboga. Od pewnej wysokości rozpoczyna się kolejne piętro roślinne. Drzewa karłowacieją i z trudem kurczowo trzymają się gleby wbijając swoje powykrzywiane korzenie. Przypominają schorowane, wątłe postacie, które wkrótce przeprawia się na tamten świat. Po chwili nie są już w stanie sprostać panującym warunkom. Ustępują miejsca krzewom i cieniutkim bambusom, które zbite w geste kępy próbują wykrzesać ostatnie iskry ciepła. W górze błyszczą się nagie skały, na których zauważyć można układające się pod różnym katem rysy skrywające ich geologiczna przeszłość. Spływają po nich cieniutkie stróżki wody. Spadając swobodnie rozpryskują się tworząc przezroczyste, delikatne jak aksamit wstęgi. Gdy dochodzimy do Machhapuchhare Base Camp zaczynają napływać chmury. Żeglują coraz wyżej, aż zakrywają ośnieżone szczyty, które wyłoniły się na chwilę po raz pierwszy od kilku dni. Skręcamy w wąską dolinę wyglądającą jakby dawno temu została zasypana przez lawinę kamieni i idziemy po zboczu moreny bocznej lodowca, który wypływa spod stop Annapurny. Ostatnią oznaką życia w tym surowym klimacie są żółte kępy traw targane przez porywiste podmuchy wiatru, porosty i o dziwo fioletowe kwiatki wyglądające jak drogocenne szafiry w tej ubogiej szacie roślinnej. Za naszymi plecami przez białe obłoki niczym z kłębów dymu, co jakiś czas przebija się strzelista sylwetka świętej góry Machhapuchhare, na której według wierzeń swoja siedzibę maja Bogowie. Dochodzimy do kilku chatek, czyli bazy pod Annapurna, położoną na wysokości 4130 m. Natomiast sama bogini obfitości, czyli Annapurna chyba nie ma na razie ochoty wyjrzeć zza gęstej, kłębiastej kurtyny.
Masywna południowa ściana Annapurny
Gdy o 5:30 rano wychodzę na zewnątrz i widzę czysty błękit nieba odczuwam pewna ulgę, że jednak możemy podziwiać tę ośmiotysięczną piękność i to w pełnej krasie. Wpatruję się jak promienie wschodzącego słońca ubierają ja w złote barwy. Masywna południowa ściana Annapurny jest naprawdę imponująca. Wydaje się być barierą nie do przejścia, a swoim wyglądem przypomina opancerzony pojazd. Ostatni taki wschód słońca w Himalajach, ostatni raz pośród tylu wspaniałych ośnieżonych szczytów, które otaczają nas dosłownie ze wszystkich stron – chciałbym żeby czas zatrzymał się choć na chwię, a słońce wolniej się tego ranka wznosiło. Są to jednak życzenia, które nigdy się nie spełniają. Z uśmiechem na twarzy wyruszam w drogę powrotną, co jakiś czas spoglądając jeszcze na Annapurnę I, później na Annapurnę South. Wreszcie znikają one za kolejnymi wzniesieniami pozostając już tylko na zdjęciach, w pamięci i chyba trochę w sercu, tak jak cale Himalaje.
W drodze powrotnej z ABC – ostatni widok na Annapurna South
Ostatniego dnia trekkingu zatrzymujemy się na śniadanie w wiosce Deorali znajdującej się na niewielkiej przełęczy. Można stwierdzić że miejsce to ma trochę symboliczny wydźwięk. Z jednej strony rozpościera się dolina rzeki Modi Khola, a ponad nią iskrzą się w słońcu ośnieżone szczyty gór, w których towarzystwie wędrowaliśmy przez 20 dni. Nawet Dualaghiri zaszczyca nas swoja obecnością. Pojawia się niespodziewanie jakby po raz ostatni chciał się zaprezentować na pożegnanie. Odwracając głowę w przeciwną stronę widzę w oddali połyskujący fragment jeziora Phewa, nad którym położona jest Pokhara. Gdy za kilka godzin znajdziemy się tam, mam nadzieję w jakimś przyjemnym hoteliku, nasza podróż przez Himalaje definitywnie się zakończy
Bagaż doświadczeń, przygód, a powoli już wspomnień i miejsce, w którym trzeba będzie sobie powiedzieć “finito”. Takie wewnętrzne rozdarcie skłania do refleksji. Przed oczami przelatują różne obrazki z prawie 40 dni trekkingu w rejonach Everestu i Annapurny, niczym przyspieszony pokaz slajdów Uśmiecham się delikatnie pod nosem. A plecak, na który tak psioczyłem jeszcze przed wyjazdem w Manchesterze… wypadałoby okazać skruchę… sprawdził się doskonale.