Martyna Wojciechowska na Mt. Everest
W naszym artykule udało się dotknąć spraw najważniejszych, mających największy wpływ na kształt i powodzenie ekspedycji, naświetlić otoczenie jej działania i specyfikę rejonu. “Współpraca” z wyprawą Martyny była ciekawym doświadczeniem.
“Pokerowa zagrywka” Martyny Wojciechowskiej
Choć wyprawa znajduje się dopiero na trekkingowym podejściu w kierunku podstawy Mt Everestu, to już podjęto pierwsze ryzykowne, taktyczne, strategiczne decyzje, dzięki którym wyprawa będzie mogła dużo zyskać albo bardzo dużo stracić.
Ekipa zboczyła z trasy do everestowskiej bazy, na wschód, pod południową ścianę Lhotse (druga strona masywu Everestu), gdzie znajduje się łatwy trekkingowy szczyt Island Peak o wys. 6189 m n.p.m. Uczestnicy, zanim rozpoczną akcję na Evereście, chcą najpierw stanąć na jego wierzchołku, po to by tam się wstępnie aklimatyzować, a nie na trudnym i niebezpiecznym pierwszy odcinku drogi na Everest – tzw. Icefallu (lodospad). Poniekąd słuszna taktyka. Ilość wyjść z bazy na stoki Everestu będzie mogła być pomniejszona o co najmniej jedno; a im rzadziej uczestnicy będą przebywać w terenie zagrożonym – tym lepiej. Jednak wyprawa, zbaczając ze szlaku i idąc na Island Peak, traci 9 cennych dni. Już nie osiągnie bazy 7 kwietnia, jak to sobie założyła w harmonogramie. Baza zostanie osiągnięta dopiero (najwcześniej) 16 kwietnia. Na zdobywanie Everestu pozostanie niewiele ponad miesiąc – to dość mało. W trzeciej dekadzie maja nadciągać już będą pierwsze podmuchy złowrogiego monsunu i lepiej, żeby uczestnicy nie spotkali się z nimi w okolicach szczytu.
Falvit Everest Expedition będzie tym samym ostatnią wyprawą, która dotrze do bazy. Inne ekspedycje już działają. Obok zdjęcie Fiony Adler z 7 kwietnia ze wspinaczki niebezpiecznym Icefallem. Szerpowie z różnych wypraw (w tym dwu z wyprawy Falvit), połączeni w jedno “przedsiębiorstwo” wspinaczkowe, zwani “The Icefall Doctors”, kończą poręczowanie i ustawianie drabin w Icefallu – obóz I powinien stanąć 12 kwietnia, jak podała komercyjna wyprawa alaskańczyków z agencji Alpine Ascent. Z kolei Fiona Adler informuje, że Icefall jest dość przyjazny w tym sezonie. Brak wywieszonych i wiszących seraków, a przerzucona nad jedną ze szczelin – jedyna jak dotąd – drabina jest stosunkowo krótka.
Czy więc Martyna i Falvit Everest Expedition postanowili dobrze, opóźniając dojście do bazy??
– Jeżeli na Island Peaku spędzą noc wysoko, w okolicach szczytu, to zdobyta aklimatyzacja pozwoli im dojść na Evereście, od strzału, bardzo wysoko, co najmniej do obozu II na 6500, a co silniejsi powinni wyjść jeszcze wyżej i złożyć depozyt na 7000 m n.p.m. – ocenia Artur Hajzer (HiMountain Team).
– Niestety pod szczytem Island Peaku zlodowaciałe zbocza są strome i twarde, nie da się tam rozbić namiotu. Moim zdaniem ta aklimatyzacja niewiele im da. Baza everestowska leży na wys. 5300 m n.p.m. , więc w porównaniu z Island Peakiem prawie na to samo wychodzi. Ale skoro już tam idą, to lepiej żeby zaraz po zejściu z Island Peaka do jego podstawy, wezwali helikopter i nim się udali do bazy pod Everestem. Zaoszczędzą w ten sposób cenne 4 dni – uważa Krzysztof Wielicki.
– Nie wykluczamy takiego scenariusza, jesteśmy w kontakcie z agencją w Kathmandu w tej sprawie, helikopter jest wstępnie zarezerwowany – raportowała z Nepalu, z wioski Manche Bazar Martyna Wojciechowska.
Pomysł wchodzenia na Island Peak, autorstwa kierownika sportowego Jury Jermaszka był mocno popierany przez Simone Moro. Simone w 2004, wraz z Polakami, próbował dokonać pierwszego zimowego wejścia na Shisha Pangmę (8027 m n.p.m). Ale dopiero rok później, w 2005, gdy wspinaczkę z Piotrem Morawskim poprzedził trekkingiem na Island Peak, wejście zimowe na Shisha Pangmę się udało. Był to wielki sukces (pierwsze od 17 lat jakiekolwiek wejście zimowe). Zaaklimatyzowani na Island Peaku wspinacze, za pierwszym wyjściem wyszli bardzo wysoko, a za drugim już zaatakowali z powodzeniem szczyt. Takie doświadczenia uczestników Falvit Everest Expedition każą im wierzyć, że podjęli słuszną decyzję i “loża ekspertów z HiMountain Team” życzy im, żeby ich decyzja okazała się słuszna.
Martyna Wojciechowska musi odkryć karty
I co widzimy w talii:
- Bugusław Magrel z powodu choroby zęba musiał się wycofać aż do Kathmandu
- Bogusław Ogrodnik musiał zawrócić z połowy drogi pomiędzy obozem I a szczytem Island Peak (6189 m n.p.m.).
- Martyna Wojciechowska jest przeziębiona.
- Simone Moro wszedł na szczyt Island Peak dzień wcześniej od reszty ekipy. Pomimo wichury i śnieżycy spędził na wierzchołku noc. Pokazał moc zawodowca, ale i to, że nie zamierza “jechać” w peletonie i liczą się bardziej jego indywidualne sportowe plany (nowa droga na Lhotse, być może trawers Lhotse-Everest).
- Na szczycie Island Peak 11 kwietnia stanęli: Adamski, Jermaszek, Kobielski, Załuski, Wojciechowska, ale zrezygnowali ze spędzenia nocy na wierzchołku
- Paskudna pogoda nie pozwala teraz na przemieszczenie się do bazy pod Everestem helikopterem.
Komentuje Ryszard Pawłowski (HiMountain Team): – Wejście na Island Peak z marszu, bez dnia odpoczynku to jest ciężka sprawa, bardzo wytężająca górska wyrypa. Normalnie ja, jak dochodzę do wysokości 5300 metrów, to na niej muszę zrobić dwa-trzy dni postoju. “Po dojściu na taką wysokość (5300), w pierwszych dniach, jest się bardzo osłabionym, boli głowa (każdego), najprostszy przysiad powoduje zawroty głowy na granicy omdlenia. Kontynuowanie wspinaczki, wyżej bez przerwy, jest możliwe, ale (jak zapewne było i w tym przypadku) wspierane musi być sporo dozą determinacji, samozaparcia i na pewno wyjście na szczyt nie było przyjemnością – tylko mozolną mordęgą. Znam himalaistów, którym w 1998 przed wyprawą na Makalu ta sztuka się nie udała. Wydaje się, że samą Martynę “uratowała” aklimatyzacja wyniesiona z lutowej wspinaczki na Aconcaguę. To dobrze, że podołała, choć warunki atmosferyczne były tak bardzo niesprzyjające. Teraz zespół, choć nie spędził nocy na szczycie, ma dobrą aklimatyzacją, uprawniającą na marsz na Evereście, co najmniej do obozu II na 6500. A dzięki skróceniu pobytu na Island Peak będą w bazie wcześniej – może nawet już 14. kwietnia, dosłownie dwa dni po założeniu przez Szerpów obozu I. Po dwóch dniach odpoczynku w bazie powinni ruszyć w górę.
Po wielkiej śnieżycy
Po dotarciu do bazy pod Everestem, 17 kwietnia, najbardziej doświadczony uczestnik wyprawy, światowej sławy himalaista włoski Simone Moro donosił: – Conditions on Everest and the Lhotse face are incredibly dry and I feel that my eventual new route will be technically more difficult than expected (warunki na Evereście i na Lhotse są niesłychanie suche i czuję, że moja ewentualna nowa droga będzie trudniejsza niż oczekiwałem).
Znaczy to nic innego niż to, że w górach, na początku sezonu było bardzo mało śniegu i lodu. Dla starych wyjadaczy jasne było, że przyroda musi ten brak uzupełnić i należy się spodziewać w tym sezonie intensywnych opadów śniegu i poważnych załamań pogody. Nikt nie wiedział jednak, kiedy to nastąpi. Jedni postanowili czekać, jakby się go spodziewając, inni ruszyli w górę (w tym Simone, Martyna i cały skład Falvitu). Kiedy już burza śnieżna się rozszalała jedni stwierdzili (ci co w bazie), że była “expected”, a ci co w górze denerwowali się, że burza była “no forecasted”. Wszyscy za to zgodnie stwierdzili, że takiego jednorazowego opadu nie było na Evereście od 10 lat. Uwięzieni w obozie I himalaiści z Malezji musieli przenieść swoje namioty poza zasięg lawin, w 2005 roku lawina bowiem zasypała wiele źle umiejscowionych namiotów w obozie I. Falvit Everest Expedition ustawiła namioty w bezpiecznym miejscu. Po raz kolejny okazało się, że pomimo satelitarnej technologii, pogody na Evereście nie da się przewidzieć. Często to zjawiska lokalne – po północnej stronie Everestu pogoda była inna, nie padało tak intensywnie. Wyprawy działały w miarę normalnie. Wiele zależy więc ciągle od szczęścia i tzw. “nosa”. Obu tych rzeczy wyprawie Falvitu, wydaje się, tym razem zabrakło. Najlepiej jest wstrzelić się tak, żeby okresy dobrej pogody spędzać na akcji w górze, a złej w bazie. Teraz, w tych dniach, 21-23 kwietnia, pogoda jest bardzo dobra. Niestety nasi wspinacze, ledwo co po emocjonujących dniach burzy i szczęśliwym wczorajszym powrocie do bazy, muszą teraz pauzować i co najmniej 2-3 dni przeznaczyć na regenerację sił. A tak dobrze szło. Ekipa pokonała Icefall sprawnie, wydawało się, że następnego dnia osiągną bez przeszkód obóz II i już eksperci z HiMountain Team chcieli pisać “Martyna umie grać w pokera…”. Niestety z takim graczem jak Everest wygrywać trudno – zawsze może wyciągnąć silniejszą kartę.
Chciałoby się też powiedzieć, że przeżyta przez nich sytuacja była standardową himalajską “robotą”, i że to “normalka” i, że nie było zagrożenia. Jednak zabrany przez nich zapas gazu i żywności tylko na jeden dzień wprowadził tu pewien element nerwowości. Plan był taki, że następnego dnia Szerpowie zapasy doniosą – “nagłe” załamanie te plany pokrzyżowało – i w tym punkcie należy obiektywnie stwierdzić – pomimo całej sympatii do zespołu Falvitu – że “nos” i “czujność” – zawiodły kompletnie.
Oczywiście na tak uczęszczanej drodze, jaką jest droga normalna na Everest, gdzie w obozie I stoi kilkadziesiąt namiotów różnych wypraw, zapasy zawsze można od kogoś “pożyczyć” (i tak było w tym wypadku) jednak jak widać na zdjęciu obok, na obszernej powierzchni Kotła Zachodniego, Jermaszek, Kobielski, Adamski, powiązani kawałkiem liny poręczowej, przeczesując lodowiec w poszukiwaniu prowiantu i paliwa nie mieli łatwego zadania. Namioty innych wypraw były zasypane, ledwo widoczne, rozstrzelone po całej dolinie i jak tu wpaść na to, w którym są jakieś zapasy?
– I znów chciałoby się powiedzieć, że przeżyta przez nich sytuacja była standardową himalajską “robotą” i, że to “normalka” i że nie było zagrożenia gdyby nie fakt, że 21 kwietnia, 14 godzin po tym jak wyprawa Falvitu po przebrnięciu w kopnym śniegu lodospadu wróciła do bazy, miał miejsce w Icefallu tragiczny wypadek, w którym zginęło, przygniecionych lodem, trzech Szerpów.
Everest pozostaje więc górą dostępną technicznie dla zdrowych i silnych amatorów ale i ciągle jest górą bardzo niebezpieczną dla wszystkich: amatorów i zawodowców. Jeden z Szerpów, który stracił życie w wypadku – Ang Phinjo Sherpa – był na ośmiotysięczniku już w 1973 roku, to była jego 49 wyprawa, miał 50 lat – czy są na świecie bardziej doświadczeni? Co roku na Evereście są ofiary. Na górę tą próbuje wejść rokrocznie prawie 1000 osób, z tego tylko lub aż 50 do 300 wspinaczy osiąga szczyt. Zginęło trzech po stronie południowej i jeden Szerpa na odmę płuc po stronie północnej – czyli 0,4%. Jest to poniżej średniej i dalsze ofiary jeszcze w tym roku mogą być. W stosunku do liczby zdobywców i zdobywających Everest pozostaje więc jednak ciągle – statystycznie – jednym z najbezpieczniejszych ośmiotysięczników.
Na zdjęciu: wąskie gardło na górnym progu Kotła Zachodniego i Icefallu. Wszystkie zespoły, po trzech dnia załamania pogody, gdy warunki się poprawiły, wycofują się do bazy. Widać, że na Evereście potrafi się zrobić tłoczno podobnie jak na Mont Blanc w Alpach.
Najlepiej rozegrał to znowu Simone Moro (ale trzeba mieć do takiej gry moc zawodowca) – odłączył się (znowu) od peletonu, doszedł od razu do obozu II. Nie liczył na Szerpów, miał więc własne, lepsze, wystarczające zapasy gazu i żywności. Burzę przeczekał w dwójce (wyżej, więc lepiej). Natomiast reszcie zespołu Falvitu trzydniowy pobyt w obozie nie dał wiele więcej niż to, co zyskali, wchodząc na Island Peak. Jedynie z większą pewnością siebie mogą myśleć o pokonaniu drogi do obozu III (7200) podczas następnego wyjścia w góry.
Z całej sytuacji burzy, śnieżycy, parudniowego unieruchomienie w obozie I wynikają też pozytywy:
- Martyna przedtem nie miała trudnej, zaskakującej sytuacji w górach. To była pewna obawa tych, którzy ją do wyprawy przygotowywali. Przeszła teraz swego rodzaju test i doskonale sobie z nim poradziła, jest świadoma tego, że łatwo nie będzie. Poziom jej motywacji zdaje się nie opada.
- Ekipa ma załamanie pogody za sobą. Było to na szczęście nisko. Na wysokości zbliżonej do 8000 metrów sytuacja byłaby o wiele trudniejsza. Prawdopodobieństwo przeżycia jeszcze jednej takiej “przygody” jest mniejsze.
- Ze zdjęć, oglądanych okiem fachowca wynika, że ekipa ma duży margines, zapas sił fizycznych i psychicznych. Schodząc Icefallem w niełatwych warunkach, znajdowali czas i energię i chęci na “obsługę” sponsorów robienie zdjęć i filmu. Wiemy, że to naprawdę nie jest łatwe, zmusić się do tej “roboty”, kiedy chce się być w bazie jak najszybciej.
Do ataku na szczyt
Trudne chwile w bazie pod Everestem. Atakować czy nie? Było to pytanie, na które znaleźć musieli odpowiedź uczestnicy wyprawy. Ich sytuacja była tak dobra, że nawet zła. Zdobyli już niezbędne minimum aklimatyzacji, jako pierwsi i jako jedyni spośród kilkuset wspinaczy mieli za sobą noc (a nawet 2) spędzoną w obozie 3. Gotowi byli i są do ataku na szczyt Mt Everestu.
Jednak atakowanie w roli pierwszego, w tak małym zespole, z proporcjonalnie małym wspomaganiem Szerpów (tylko 3) i z Martyną w środku (która okazała się jednak być podczas wyprawy silna i samodzielna), to nie jest perspektywa, z którą ta wyprawa się liczyła i na którą byłaby przygotowana. Powyżej Przełęczy Południowej, w trakcie ataku, trzeba zakładać poręczówki, trzeba mieć jakieś odwody “bezpieczeństwa” (awaryjny biwak) na wys. 8400 m n.p.m., trzeba torować i przecierać ślad być może w głębokim śniegu. Aklimatyzacja zespołu Falvit jest wystarczająca do “wspomaganego” ataku, ale nie jest aż tak fantastyczna, by zespół mógł podołać ponadnormatywnym zadaniom. Posiadana aklimatyzacja – “na styk” – nie daje marginesu na coś więcej, niż marsz po przetartym i to koniecznie tylko w dobrej pogodzie. Wyprawa Falvit nie ukrywała, że na Evereście działa 25 wypraw, wśród nich wiele komercyjnych, dysponujących kilkudziesięcioma Szerpami, którzy rokrocznie przecierają i poręczują szlak na szczyt, stawiając drogę otworem dla przybyszów ze świata. A teraz co? Żadna z wielkich wypraw nie jest gotowa do ataku! Czy Martyna ma przetrzeć im drogę? To spory dylemat. Ale rozwiązanie po części przyszło samo, a po części je znaleziono.
Prognozy pogody zapowiadające tzw. okno pogodowe (summit window) na dni od 10 do 15 maja zmobilizowały co ambitniejszych wspinaczy ze Szwajcarii i Hiszpanii do szybkiego nadrobienia zaległości (właśnie zeszli do bazy z obozu 3). Nie odpoczną tak dobrze jak Falvit, ale duża szwajcarska ekspedycja firmy “Kobler & Partner” podjęła się roli pioniera, przecierającego drogę przy pomocy zastępu Szerpów od Przełęczy Południowej do szczytu Mt. Everestu. Ekipa Falvit ruszy więc po nich – najprawdopodobniej też w towarzystwie paru wspinaczy hiszpańskich z wyprawy “Mallorca a dalt de tot”, którzy swój atak potwierdzili już na serwisie ekspedycji wpisem z 3 maja. Obie wyprawy potwierdziły też, że prowadzą uzgodnienia w sprawie ewentualnego wspólnego ataku. Tak połączonym siłom powinno być łatwiej.
Martyna i zespół FalvitŽ odpoczywają teraz w bazie, być może zejdą nawet poniżej niej, żeby lepiej zregenerować siły, odprężyć się i naładować akumulatory. Wyjście z bazy do ataku powinno nastąpić 9 maja. HiMountain Team, który brał elektroniczny udział w burzliwej dyskusji w ostatnich dniach, budowie strategii i w procesie podejmowania decyzji życzy wszystkiego dobrego i oby się udało! Nawet Ryszard Pawłowski, który jest teraz w Tybecie, studiował stan aklimatyzacji wyprawy i przysłał jej “dogłębną” analizę – cytujemy – Jeżeli spali na 7300 to mają szansę, ale musi być pogoda i tlen dla Martyny. Rysiek.
Jeżeli wyżej opisany plan nie “wypali”, wtedy pozostanie atakować w czasie tzw. drugiego okna pogodowego, które z reguły przypada na dni ok. 20-21 maja. Nie jest też jeszcze pewne to czy Szerpowie wyprawy dostarczą do górnych obozów wystarczającą ilość tlenu (mają wyjśc z bazy 6 maja) przed 11-12 maja tj. przed planowanym atakiem. Każdy z uczestnikow powinien mieć do dyspozycji ok. 6 butli. Jeżeli to się nie uda – opóźnienie i przełożenie ataku na potem (20-21 maja) będzie koniecznością.
Atak na szczyt… za chwilę
Opis dwóch systemów aklimatyzacji stosowanych podczas wspinaczki na Mt Everest w świetle dylematów strategicznych i sposobów prowadzenia akcji przez wyprawę Falvit Everest Expedition Martyny Wojciechowskiej.
Szkoła tradycyjna, klasyczna (w tym polska) mówi, że ilość dni i nocy spędzona w górach, na wysokości się nie liczy. Liczy się tylko wysokość ostatniego biwaku lub wysokość osiągnięta podczas poprzedniego wyjścia. Na wysokości organizm nie jest w stanie odpocząć, nie regeneruje się. “Przesiadywanie” więc w obozach nie ma sensu. Bezpiecznie można się wspinać 1000 metrów powyżej punktu osiągniętego w ostatnim/poprzednim wyjściu. Oznacza to, że przed planowanym atakiem na Mt Everest trzeba dojść wcześniej, w ostatnim wyjściu aklimatyzacyjnym w pobliże Przełęczy Południowej (min. ponad Żółte Skały). W przypadku Mt Everestu od Przełęczy Południowej (8000 m n.p.m.) niezbędne jest użycie tlenu, przy czym spełnia on funkcję pomocniczą i działanie bez niego (np. w zejściu) też jest możliwe. Modelowo: 2 butle podczas podejścia, 1 butla podczas zejścia. Przed atakiem na szczyt, szkoła ta nie rekomenduje odpoczynku poniżej bazy. System ten stosuje się na wyprawach o zacięciu “sportowym”, lekkich, nie mających do dyspozycji dużej ilości Szerpów, opierających się na siłach i “zasobach” uczestników wyprawy.
Szkoła amerykańska tzw. “szybki system aklimatyzacji”, wypracowany przez wyprawy komercyjne mówi, że w obozie II na wysokości 6400 należy spędzić 5 do 7 dni, robiąc spacery pod zach. ścianę Lhotse do wysokości ok. 6600 m n.p.m. (zanim to nastąpi, wcześniej należy spędzić 1 noc w obozie I na wysokości 6000 m n.p.m. i wrócić do bazy). Wystarczająca aklimatyzacja przed atakiem na szczyt to noc spędzona w obozie III na wysokości 7250 m n.p.m. Przed atakiem należy zejść poniżej bazy (5300 m) na parę dni, na wysokość ok. 4000 m n.p.m. w celu regeneracji sił. Podczas ataku szczytowego tlenu używa się już od obozu III (7200 m) (1 butla), w nocy na Przełęczy Południowej (8000 m) (1 butla) i potem jak w systemie klasycznym 2 butle w drodze na szczyt i 1 podczas zejścia na przełęcz. Na przełęczy powinno się mieć jeszcze rezerwę tlenową “na wszelki wypadek”. W systemie tym tlen spełnia funkcję nie tyle wspomagającą co raczej czynną. Działanie bez tlenu (np. awaria) jest utrudnione lub wręcz niemożliwe. Szkołę tą stosuje się w dużych grupach, “obstawionych” dużą ilością Szerpów, przecierających szlak i mogących dostarczyć “klientom” dużą ilość butli z tlenem
Status aklimatyzacyjny wyprawy Falvit na dzień 10 maja: wyprawa zgłosiła “gotowość” do zaatakowania szczytu. Wyprawa zaliczyła 3 wyjścia w góry: Na Island Peak na wysokość 6189 m n.p.m.; do obozu I na wys. 6000 m n.p.m. (4 noce, przeczekiwanie śnieżycy);
do obozu II 6400 m n.p.m. (4 noce Martyna i Darek, 3 noce pozostali) i do obozu III 7200 m n.p.m.(2 noce).
Trzech Szerpów wyprawy Falvit nosi tlen pomiędzy obozem II a IV (Przełęcz Południowa – 8000 m n.p.m.). Na przełęczy wyprawa ma 8 butli (potrzebne są min. 24 butle w obozie IV i 6 butli w obozie III). Szerpowie mają dzisiaj nie pierwszy “przestój” – transport się opóźnia. Kiedy wyniosą pozostałe ilości trudno określić. Dlatego uczestnicy postanowili (niektórzy) zejść poniżej bazy na odpoczynek w myśl zasad “amerykańskich” (Martyna i Darek Załuski), wyjść w górę na jeszcze jedno wyjście aklimatyzacyjne (Jura Jermaszek, Bogusław Ogrodnik). Z kolei Janusz Adamski i Tomek Kobielski zdecydowali się czekać w bazie (Simone Moro prowadzi zupełnie niezależną działalność sportową). Brak tlenu na przełęczy i fakt, że szwajcarskiej wyprawie Kari Koblera nie udało się przetrzeć drogi do szczytu (zawrócili ponad Przełęczą Południową) wpłynęły na zmianę planów i odłożenie ataku szczytowego na czas kiedy wyprawa będzie do tego lepiej przygotowana i kiedy będzie mogła liczyć na większe wsparcie w przecieraniu szlaku ze strony innych wypraw.
Everest zdobyty!
Podsumowanie wyprawy Falvit Everest Expedition Martyny Wojciechowskiej na Mt Everest.
To Darek Załuski był nieodłącznym partnerem Martyny – po prostu od początku do końca stanowili zespół, można powiedzieć “wyrównany”, gdyby nie to, że Darek nie rozstawał się z kilogramami sprzętu filmowego, i praktycznie nie przerywał pracy operatora-dokumentalisty. Wiemy natomiast, że praca filmowca na wyprawie, ze sportowego punktu widzenia, nie jest łatwa. Cieszymy się jednak, że to Darkowi, niemniejszemu “zawodowcowi” niż Jura Jermaszek, przypadł w udziale honor towarzyszenia pierwszej polskiej “amatorce” w jej wejściu na Mt Everest. Na zdjęciu Darek Załuski na zdjęciu z poważnie wypakowanym plecakiem. Życie filmowca na wyprawie nie jest łatwe.
Pozostali uczestnicy, działający trochę bardziej indywidualnie, oczywiście odegrali też swoją rolę. Co rzadkie na polskich wyprawach – cała 6-osobowa grupa, w kolejnych wyjściach w góry, trzymała się mniej więcej razem, stwarzając tym samym większy komfort bezpieczeństwa wszystkim uczestnikom. Podzielona była ona jednak wyraźnie na niezależnie wspinające się zespoły. Cały skład wyprawy Falvit Everest Expedition stanął na wierzchołku Mt Everestu. Zdjęcie wykonane w pierwszej fazie trwania ekspedycji. Od lewej: Jura Jermaszek, Dariusz Załuski, Janusz Adamski, Tomasz Kobielski, Martyna Wojciechowska, Bogusław Ogrodnik.
Jura Jermaszek podjął próbę wejścia na szczyt bez użycia tlenu i jasne było, że tym Jurą, który ma trzymać Martynę “na sznurku” nie będzie. Próba była zresztą nieudana – Jura cofnął się z połowy drogi do Balkonu na Przełęcz Południową po tlen. Stracił zupełnie kontakt z grupą i wrócił po zdobyciu szczytu do namiotów obozu IV długo po pozostałych uczestnikach.
Janusz Adamski od początku wyprawy dochodzący wszędzie jako pierwszy, oraz Tomek Kobielski, który starał się być zaraz za nim, byli też tymi, którzy pierwsi dotarli do szczytu. Stało się tak tylko dlatego, że prowadząca dużą część stawki Martyna (co najmniej do Balkonu była pierwsza) pod szczytem pomagała Darkowi odlodzić jego maskę tlenową. Gdyby nie to, na wierzchołku stanęłaby jako pierwsza. Różnice w czasie wejścia na szczyt w efekcie były minimalne. Zresztą zajmowanie się kolejnością wchodzenia na szczyt nie ma większego sensu – nie kolejność jest przecież ważna – to nie zawody, ani nie wyścigi. Wspominamy o tym tylko po to, aby wykazać, jak przestrzeganie “cyklu aklimatyzacyjnego” może wpłynąć pozytywnie na wydolność “zawodnika” w ataku, w tym wypadku na wydolność Martyny i Darka, którzy tym razem, podczas ataku, nie odstawali od najmocniejszych. Tylko Martyna i Darek zastosowali się do tzw. “szkoły amerykańskiej aklimatyzacji” i zeszli przed atakiem na odpoczynek poniżej bazy. Widać ten ruch się opłacił i warto, by pamiętali o tym następni chętni do wspinaczki na tą górę. Po nich doszedł na szczyt swoim tradycyjnym, ale skutecznym tempem Bogusław Ogrodnik i dopiero potem trzej Szerpowie.
Aklimatyzacja i strategia ataku
“Grupa wsparcia” merytorycznego z Himountain Team od początku trwania wyprawy nie szczędziła sił, żeby uczestnicy wyprawy po prostu na szczyt weszli (zaliczyli go) i bezpiecznie z niego zeszli – odkładając kwestie sportowe i ambicjonalne na drugi plan. Nie było to łatwe.
Wyprawa w cyklu wyjść aklimatyzacyjnych nie zdołała (jak wymagają “przepisy”) dojść do Przełęczy Południowej. Przyczyną tego było “niezaplanowane” załamanie pogody podczas pierwszego wyjścia w górę, które zablokowało cały zespół w obozie I na 3 dni. Spowodowało to, że nie tylko stracili oni cenny czas, ale też nie osiągnęli założonego celu wyjścia, czyli nie dotarli do obozu II. Musieli wrócić do bazy. Tak powstałego opóźnienia nie dało się już nadgonić. Stało się jasne, że nie mając aklimatyzacji z 8000 metrów i chcąc przystąpić do ataku na szczyt wyprawa podjęłaby bardzo wysokie ryzyko. I chciała to uczynić. HiMountain Team sugerował zastosowanie tzw. “amerykańskiego” modelu ataku i aklimatyzacji – czyli stosowania tlenu już od obozu III, od wysokości 7200 m (1 butla), a nie dopiero od 8000, jak robiły to polskie wyprawy sportowe. Niestety uczestnicy długo nie chcieli przyjąć tego do wiadomości i przystać na ten wariant. Dopiero szeroko wymieniana korespondencja mailowa, zawierająca szczegółowe opisy “taktyczne” i opisy stosowanych w latach poprzednich “modeli aklimatyzacyjnych” dała wyprawie do myślenia. Ostatecznie udało się uczestników na tyle skutecznie wystraszyć, że na marsz bez tlenu z obozu III odważyli się tylko Janusz Adamski i Jura Jermaszek. Reszta szła na tlenie. Dzięki temu doszli do Przełęczy szybko (Martyna najszybciej – tylko 5,5 godziny), nie zmęczyli się do “upadłego” i mieli czas na parogodzinny odpoczynek w namiotach obozu IV, by jeszcze tego samego dnia, około północy, wyjść w kierunku szczytu do ostatecznego ataku.
I udało się: Wszyscy uczestnicy akcji górskiej stanęli na szczycie Mt Everestu i – co ważniejsze – cało i zdrowo wrócili do bazy.
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że sezon wiosenny 2006 był na Evereście wyjątkowo tragiczny. Na dzień pisania tego artykułu potwierdzono 10 wypadków śmiertelnych. 11 ofiara nie została jeszcze zindentyfikowana, a śmiałe ataki na sczyt dalej trwają. Powodem większości wypadków był brak aklimatyzacji i zgubny wpływ wysokości na organizm ludzki. Tak tragicznego sezonu nie było od lat i blisko jest do niechlubnego rekordu sezonu wiosennego z 1996, kiedy to Everest pochłonął życie 12 wspinaczy. Według danych lekarzy z Everest BC clinic, sezon ten należy też do rekordowych pod względem ilości odmrożeń, z którymi lekarze ci mieli do czynienia w historii działania tego “szpitala”. Więc jako największy sukces Falvit Everest Expedition uznajemy to, że wszyscy bezpiecznie Wrócili z akcji górskiej i nie odnieśli żadnego, nawet najdrobniejszego uszczerbku na zdrowiu.
Plusy
Jako dodatkowe “osiągnięcia” na plus zespołowi Falvit można zaliczyć:
Nie korzystali z usług firm komercyjnych, zawodowo zajmujących się “wprowadzaniem klientów” na Everest. Wszystko zrobili sami od początku do końca, wyłamując samodzielnie, często już wyłamane wcześniej drzwi. Sami musieli decydować o taktyce i strategii.
Realizowali trudny, uciążliwy, i pracochłonny, medialny program wywiązywania się wobec sponsorów wyprawy, co angażowało ich niewątpliwie, w ocenie HiMountain Team, w sposób szczególnie ponadnormatywny, zarówno od strony psychicznej jak i fizycznej.
Spośród wszystkich 25 wypraw znajdujących się po stronie południowej Everestu uznani zostali przez opiniotwórcze, specjalistyczne portale internetowe jako zespół najbardziej sportowy i silny (pierwsi osiągnęli obóz III, pierwsi gotowi byli do ataku, na szczycie byli już przed 9 rano. Było to na następny dzień po pierwszym wejściu na Everest od południa w tym sezonie, czyli byli w czołówce).
Jednym słowem nie przynieśli nam wstydu, a wręcz przeciwnie. Na tle przeciętnej – oceniono ich pracę bardzo wysoko.
Wyprawie towarzyszyło jednocześnie spore zainteresowanie za granicą i była ona dobrym promotorem historii polskiego himalaizmu. Opinii publicznej, przy okazji pojawienia się Martyny w Himalajach, dzięki licznym artykułom, przypomniane zostały historyczne polskie osiągnięcia i ważne polskie nazwiska, nie tylko te ze złotego okresu lat 80. Jako wyprawa korzystali ze stosunkowo małego wsparcia Szerpów. Żaden z uczestników nie wspinał się z tzw. Szerpą “osobistym” (“short rappeling”). Spośród licznie obecnych Pań, przebić czasem wejścia na szczyt Martynę zdołała jedynie Amerykanka Brenda Walsh (z dwójką Szerpów – komercyjna wyprawy IMG). Na szczyt z Przełęczy Południowej weszła w 6 godzin (Martyna w 8 godz.) (średnia dla wypraw to 12 godz.). Złośliwy mówią, że zrobiła to specjalnie, żeby odegrać się na Martynie za przegraną w konkursie na Miss Bazy.
Minusy
Po stronie minusów lista jest krótsza, a w zasadzie dopatrzyliśmy się tylko jednego – było to nonszalanckie przechodzenie przez icefall w środku dnia. Martynie zdarzyło się to zrobić aż trzy razy. “Przejeżdżała” icefall “na czerwonym świetle”. Raz seraki poleciały tuż obok niej – skończyło się na strachu, miała szczęście, ale to nie było do końca profesjonalne zachowanie. Będąc w jej konkretnej sytuacji pewnie zrobilibyśmy tak samo, ale jak to się mówi “co wolno wojewodzie…” – to po pierwsze, a po drugie to nie my tylko Martyna deklarowała na Okęciu przed odlotem na wyprawę “Bezpieczeństwo przede wszystkim”. Na tym polu nie do końca dotrzymała słowa.
Co jeszcze na Evereście
Powyższy opis wyczerpuje najważniejsze kwestie związane z wyprawą. Aby jednak materiał był kompletny, z “eksperckiego” punktu widzenia, wypada w dwóch słowach wspomnieć, co w tym sezonie na Evereście było godne uwagi ze sportowego punktu widzenia. I tak:
Żadna wyprawa nie atakowała nowej drogi.
Tylko jedna wyprawa (wojskowa brytyjska) wspinała się inną drogą niż normalna (Zachodnia Grań począwszy od strony tybetańskiej, a nie nepalskiej, jak zrobiła to polska wyprawa z 1989 roku). Do ciekawszych osiągnięć należy zaliczyć trawers z północy na południe, którego dokonał wspinacz znany jako Mr.Park z Korei, i z południa na północ, którego dokonał Włoch Simone Moro. Simone Moro był członkiem polskiej wyprawy Falvit. Według dostępnych danych historycznych był to drugi i trzeci trawers Everestu (z kraju do kraju). Simone był formalnie uczestnikiem Falvit Everest Expedition, czasami korzystał z namiotów wyprawy Falvit w obozach i z wyniesionego przez Szerpów wyprawy tlenu (!), ale zasadniczo prowadził niezależną działalność górską. Wsparł merytorycznie wyprawę, ale sportowo to wyprawa pomogła więcej jemu, niż on jej. Formalne uczestnictwo Simone polegało na dzieleniu się kosztami pozwolenia na wspinaczkę na Evereście i dzielenia się kosztami bazy z polskimi uczestnikami.
Koreańczyk Mr.Park dokonał trawersowania Everestu z północy na południe. Jest posiadaczem tzw. Grand Slam – 14 ośmiotysięczników, 7 najwyższych szczytów kontynentów, dwa bieguny. Wspinał się z m.in. z Piotrem Pustelnikiem podczas wyprawy na Broad Peak w 1999 roku.
Podjęto próbę zjazdu na nartach po stronie północnej. Niestety zakończyła się ona tragicznie. Norweg Tomas Olson zginął po północnej stronie Everestu w czasie próby zjazdu ze szczytu na nartach.
Poza tym większą uwagę “zawodowych” himalaistów przyciągały wyścigi, który ze znanych wspinaczy wyprowadzi na Everest większą ilość klientów. Wyraźnie widać było, że rodzi się jakby nowa himalajska konkurencja. Na tym polu błysnął Kenton Cool, któremu ta sztuka udała się trzeci raz, a liczba wprowadzonych przez niego “amatorów” urosła do ponad 20. Jest też on – tym samym – pierwszym Brytyjczykiem, który stanął na Evereście już trzykrotnie. Szybko jednak, już po paru dniach, jego sławę przyćmił Amerykanin Vern Terjas. Stanął on na wierzchołku z klientami po raz szósty. Był to jego piąty z rzędu udany rok, kiedy na szczyt z powodzeniem wprowadzał liczną grupę amatorów. Jednym słowem ze sportowego punktu widzenia był to sezon dość mało ciekawy.
Podsumowanie
Wydaje się, że w naszym artykule udało się dotknąć spraw najważniejszych, mających największy wpływ na kształt i powodzenie ekspedycji, naświetlić otoczenie jej działania i specyfikę rejonu. “Współpraca” z wyprawą Martyny była dla nas ciekawym doświadczeniem. Na pewno nie mieliśmy patentu na rację, ale nasza ocena “zza biurka” była zapewne dla uczestników jakimś “suchym” poglądem, innym od tego, jaki się ma, będąc zmęczonym, na wysokości, gdzieś w namiocie. Myślimy, że do czegoś nasze maile, raporty i SMSy wyprawie się przydały, choć zapewne były nierzadko bardzo irytujące, za co teraz, z tego miejsca ekipę przepraszamy :)
Za sprawą otrzymywanych od wyprawy SMSów zbieraliśmy też nowe dla nas doświadczenia. Obserwowaliśmy, jaki wpływ na Martynę ma wysokość. W obozie drugim robiła więcej błędów literowych, a w obozie trzecim myliła odbiorców nadawanych wiadomości. Nie wszystkie otrzymane od Martyny SMSy były przeznaczone dla nas :).
Gratulujemy udanej wyprawy.
Opracowanie:
- Artur Hajzer
- Krzysztof Wielicki
- Janusz Majer
- Ryszard Pawłowski
- Kinga Baranowska