Polish Everest Expedition 2010 – dziennik wyprawy
Mt. Everest (8848 m n.p.m.), Góra Gór, Dach Świata, Sagarmatha, Chomolungma, góra położona w środkowej części Himalajów Wysokich na granicy nepalsko-chińskiej, od wieków fascynująca ludy mieszkające w pobliżu, uważana za siedzibę bogów oraz za boginię. Dlaczego tak fascynuje i przyciąga ludzkość? Po prostu dlatego, że jest najwyższa!
Jest celem samym w sobie, mimo, że aby osiągnąć jej wierzchołek wymyślono już naprawdę wiele sposobów, pobito kolejne rekordy, naciągnięto do granic wytrzymałości strunę wytrzymałości ludzkiego organizmu oraz pokonano wiele “nieprzekraczalnych” barier. Na szczycie Everestu stanęli już wspinacze nie korzystający w ogóle z tlenu, niewidomi, niepełnosprawni, niektórym zajęło to zaledwie niecałe 16 godzin z Base Campu, a inni spędzili na szczycie ponad 21 godzin. Byli też tacy, którzy znaleźli się tam nawet 21 razy! Bardzo spektakularne było też “zejście” z góry w ciągu 11 minut dzięki paralotni oraz wejście na nią w rekordowym czasie z poziomu morza. Góra ta jest tak silnym i niewyczerpanym źródłem inspiracji dla ludzkiej wyobraźni, że dla wielu stała się miejscem ostatniego spoczynku. I o tym warto pamiętać, zanim ktoś postanowi zmierzyć się z Matką Gór.
W 1856 Królewskie Towarzystwo Geograficzne ogłosiło, że Peak XV wznosi się na wysokość 29002 stóp, czyli 8848 m n.p.m. oraz nadało mu imię Mount Everest na cześć brytyjskiego głównego geodety Indii Sir George’a Everesta. W Nepalu góra po dziś dzień nazywana jest Sagarmatha (słowo z sanskrytu oznaczające dokładnie czoło nieba, co przekłada się jako Bogini Nieba). W Tybecie nazywana jest Chomolungma lub Qomolangma (Bogini Matka Ziemi).
Od strony nepalskiej najtrudniejszym elementem jest Lodospad Khumbu – labirynt wiecznie przemieszczających się brył lodowych i szczelin, którego nikt chyba nie lubi. Wejście od strony tybetańskiej jest trudniejsze technicznie – na drodze do szczytu staje, m.in. kilka progów skalnych, które trzeba pokonać przed granią szczytową. Generalnie, nagłe załamania pogody, huraganowe wiatry, bardzo niskie temperatury, no i wysokość sprawiają, że wejście na Everest to ogromne wyzwanie dla organizmu. Mierząc więc siły na zamiary, trzeba dać sobie odpowiednio dużo czasu na aklimatyzację i liczyć, że Bogini uśmiechnie się ze swojego tronu i ześle dobrą pogodę…
Po przeszło 50 latach prób podejmowanych przez różne wyprawy, Everest został zdobyty przez dwóch ludzi: nowozelandzkiego wspinacza Edmunda Hillary’ego oraz Szerpę Tenzinga Norgaya. Miało to miejsce 29 maja 1953 r. drogą przez Przełęcz Południową. W historii chlubnie zapisały się, m.in. pierwsze zimowe wejście Polaków (L. Cichy i K. Wielicki, 1980 r.) .
W trzydziestą rocznicę tej wyprawy chcemy naszą ekspedycją na Mt. Everest uczcić ich dokonania i przypomnieć ich sylwetki. Wyruszamy 30 marca 2010, czas wyprawy – 60 dni. Zamierzamy wchodzić na szczyt drogą północną od Tybetu. Wszyscy uczestnicy wyprawy działają w ramach cyklu „Korona Ziemi” a o tej „perełce gór” marzyli od dawna. Portal e-gory.pl jest patronem medialnym wyprawy.
Dzień I – 26 marca 2010
Z warszawskiego Okęcia wyruszamy w pierwszą część naszej dwumiesięcznej podróży przez Brukselę do Delhi w Indiach. Loty przebiegają bez problemów urozmaicone rozmowami z naszymi rodakami podróżującymi tymi samymi liniami. W pierwszym transferze przemiła wydawca pewnego poczytnego pisma nawiązuje z nami rozmowę o podróży na Kilimanjaro. W drugim zaś nasi rodacy z Toronto opowiadają o swojej wymarzonej wyprawie do Indii którą właśnie zorganizowało im polskie biuro z Kanady. To miłe że można spotkać nas już w każdym zakątku naszego globu. Noc spędzamy na hałaśliwym lotnisku w stolicy curry i świętych krów – Delhi. Nawiązujemy znajomość z alaskańskim przewodnikiem który wprowadza klientów na Everest. Sam jak opowiada był już na jego wierzchołku 8 razy.
Dzień II – 27 marca 2010
Po bezsennej nocy i setce kontroli którymi celnicy poddawali nasz sprzęt radiowo-elektroniczny podczas odprawy, w końcu wylatujemy w południe do Kathmandu – stolicy Nepalu i Himalajów skąd rusza większość wypraw w góry najwyższe. Wita nas na lotnisku Kriskhna, pracownik agencji Monterosa, która zapewni nam obsługę podczas całej naszej ekspedycji. Zamieszkujemy w hotelu Manang na Thamelu – turystycznej dzielnicy położonej w zabytkowym centrum miasta. Jak zwykle brakuje za dnia prądu, jest to tu normą i z żalem spoglądając na nieczynną windę, pokornie wnosimy nasze ciężkie bagaże na piętra hotelu. Po krótkim spacerze i sowitej kolacji w postaci dal bathu i pierożków momo lądujemy wyczerpani w objęciach Morfeusza.
Dzień III – 28 marca 2010
Po pysznym śniadaniu z pracownikiem agencji Bishnu ruszamy rozklekotanym busem na dworzec lotniczy odebrać cargo z naszym alpinistycznym sprzętem. Po przykrych doświadczeniach z zeszłego roku dotyczące zmarnowanego czasu i ilości łapówek które trzeba było dać na air porcie, jakież jest nasze zdziwienie gdzie po 3 godzinach jesteśmy już z powrotem z naszymi beczkami w hotelu i nawet 150 dolarowa łapówka nie jest nam w stanie popsuć humorów. Zaraz potem jedziemy do magazynu Monterosy sprawdzić sprzęt z którego będziemy korzystali powyżej bazy wysuniętej. Namioty, maski i regulatory są bardzo dobrej jakości, natomiast po butlach z tlenem widać że były ładowane tu na miejscu a nie w Rosji gdzie kontrola jakości firmy Poisk jest bardzo wysoka. Pozostawiamy ten temat do powrotu właściciela agencji – Ganesha który wraca pojutrze z trekkingu.
Dzień IV – 29 marca 2010
Z rana jedziemy zwiedzać Pashipatinat – zespół pagód gdzie nad rzeką Bagmati pali się zgodnie z wiekową tradycją zwłoki zmarłych. Powala nas ono swoim mistycyzmem i zarazem żywotnością. Ogromna masa ludzi oglądająca cały ceremoniał kręci się wokoło świętych miejsc. Święte krowy, święci mężowie mieszkający w swoich pustelniach, wszystko wokoło jest święte… I tylko małpy kradnące ludziom wszelkie artykuły niosące w rękach nie robią sobie nic z tych świętości.
Zaraz potem przemieszczamy się do Swayambuthu – największej stupy w Kathmandu umiejscowionej na wzgórzu na które żeby dojść trzeba pokonać 800 stopni, co w naszym wypadku wychodzi nam tylko na dobre. Pielgrzymi zjeżdżają tutaj z całego kraju, mijają ustawione gęsto tutaj rzędy młynków modlitewnych które rozbrzmiewają z jękiem i furkotem nieustannych suplikacji. Każdy obrót cylindra ożywia spisane na papierze i ukryte wewnątrz inwokacje, wysyłając modły do nieba. Widok ze wzgórza nie powala bo wszech otaczający smog skutecznie uniemożliwia klarowną widoczność. Wieczorem dokonujemy zakupów gazu, szabli śnieżnych do namiotów oraz zamawiamy koszulki wyprawowe w pobliskiej szwalni.
Dzień V – 30 marca 2010
Dziś w planach Bakhtapur – obecnie dzielnica Kathmandu a dawniej oddzielne miasto. Cały obszar zamknięty dla samochodów sprawia wrażenie jakby czas zatrzymał się w miejscu przed wiekami. Spotykamy znajomego przyjaciela Suresha który jest przewodnikiem po tym zaczarowanym i pełnym zabytków miejscu. Zaprasza nas do siebie do domu na obiad, żona wita nas tradycyjnym Namaste które nie tylko oznacza dzień dobry, lecz ma też większy sens który można oddać słowami „kłaniam się przed boskością która jest w tobie”.
Żyją skromnie ale jest bardzo sympatycznie, po wspólnym posiłku obdarowujemy się nawzajem prezentami co najbardziej cieszy ich dzieci, ich radość i spontaniczność jest zarażliwa.
W powrotnej drodze rozpętuje się burza która unieruchamia auto którym powracamy, na Thamelu robimy ostatnie zakupy jedzenia które uzupełni naszą dietę w obozach powyżej 6300 m. Spotykamy przemiłe małżeństwo Polaków którzy obecnie zamieszkują Szwajcarię a wybrali się w podróż po Indiach i Nepalu. Sporo nas w tych Himalajach.
Dzień VI – 31 marca 2010
Zaczynamy pomału przyzwyczajać się do rytmów i zwyczajów panujących w Kantipur – Mieście Blasku jak nazywają rdzenni mieszkańcy stolicę Nepalu. Uliczki i place są nam coraz bardziej znane, wtapiamy się w tłum miejscowych przyjmując po części ich zwyczaje i obowiązujące pory dnia. Dziś na tapecie Lalipur – skarbnica architektury Newarów, ludów którzy niegdyś zamieszkiwali tę dolinę. Całe miasto powala ilością zabytków, świątyń, kapliczek, jest tu ich podobno skatalogowanych 27 tysięcy, jak na 700-tysięczną metropolię to bardzo dużo.
Poszliśmy też ze Staszkiem do fryzjera u którego wizyta jest podstawowym punktem podczas pobytu w Kathmandu. Jest on w jednej postaci też golarzem i masażystą. Seans trwa ok. 1.5 godziny. To swoisty rodzaj terapii. Na początku pokrył nam nieznaną mazią twarz która została wymiędlona na różową masę. Po umyciu głowy i wymasowaniu jej szczotką ryżową lub czymś podobnym zostaliśmy ostrzyżeni, ogoleni brzytwą, wycieli nam nożyczkami wszystkie włosy w nosie i rozpoczął się masaż właściwy. Plecy wychłostane zostały palcami. Równie dobrze mogli nam spuścić lanie stalowym prętem. Przeżyłem kilka zawałów gdy przeszedł do karku. Już miałem się odprężyć gdy facet wyrwał mi wszystkie palce ze stawów. Przez dłuższą chwilę okrutnik tłukł mnie po głowie jakby chciał ją wytatuować gołymi rekami. Następnie marszcząc brwi wbił mi swoją pięść w obie nerki. Gdy wyłamywał stawy w rękach obracaliśmy się z całymi fotelami. Chcieliśmy uciec ale koniec końców jakoś to przeżyliśmy. Wieczorem kontaktuje się z nami Ganesh ale umawiamy się z nim na omówienie szczegółów dopiero na następny dzień rano.
Dzień VII – 1 kwietnia 2010
Odwiedza nas rano Jeeran Shrestha który pracuje dla legendarnej już tu miss Holly – niegdyś reporterki Routera a która od lat 50. ubiegłego wieku spisuje wszystkie informacje dotyczące wypraw w Himalaje. Nieoficjalne źródła donoszą ze przez jakiś czas pracowała dla CIA ale ile w tym prawdy to nie wiadomo. Poznajemy też resztę uczestników ekspedycji z innych krajów, Luiggi Rampini z Włoch i Qobin (Muhamad Muqharabbin Mokhtarrudin) z Malezji, jego szerpę Pema Sherpa oraz naszego szerpę Dawa Sherpa. Ganesh ogłasza dobrą wiadomość, jutro otwierają granicę z Chinami i wyruszamy pojutrze z rana do Zhangmu. Nareszcie, bo kończy nam się jak raz lista zabytków do zwiedzania. Dziś jedziemy do Boudhanathu, największej stupy w Nepalu wybudowanej w centralnym punkcie naturalnej mandali.
Dzień VIII – 2 kwietnia 2010
Poranek wita nas katastrofą, wstajemy i nogi lądują po kostki w wodzie, zalało cały pokój. Cały ekwipunek leżał na podłodze i zamókł. Na szczęście sprzęt elektroniczny, radiotelefony itp. leżały na ubraniach, matach i dlatego ocalały. Resztę dało się wysuszyć. Ostatnie przepakowania do beczek i worów transportowych, rano o 5 startujemy do Zhangmu po chińskiej stronie. Na pożegnanie zwiedzamy Durbar Squer który znajduje się na naszej dzielnicy. Wieczorem na spotkaniu z szefem agencji poznajemy naszego kucharza Lila, nie umie za bardzo po angielsku ale za to podobno robi świetne spagetti co potwierdza Luiggi który był z nim w zeszłym roku na wyprawie. Człowiek agencji który pracuje w ambasadzie chińskiej w późnych godzinach wieczornych potwierdza uzyskanie wiz.
Dzień IX – 3 kwietnia 2010
O 5:00 skoro świt aby uniknąć korków jedziemy busem do granicy z Tybetem, a później do Zhangmu po chińskiej stronie które znajduje się na wysokości 2300 m.n.p.m. co nas bardzo cieszy, bo nasze organizmy będą się pomału aklimatyzowały. Granica dostarcza pierwszych wrażeń, panuje atmosfera ciągłej inwigilacji i nerwowości. Mnóstwo tu tajniaków, wojska i celników, przechodzimy przez wiele kontroli, przeglądają nasze aparaty, kamery, książki i czasopisma w poszukiwaniu zakazanych treści związanych z Dalej Lamą. Nasz sprzęt i żywność w beczkach przenoszony jest przez miejscową nepalską ludność przez graniczny most na plecach. A dopiero za granicą ładowany na samochody. Lecz później po wjechaniu do miasteczka jakże miła zmiana, ludzie są tu uśmiechnięci i serdeczni, sporo osób zna język angielski, reagują na nasz widok dość radośnie i otwarcie. I choć sama miejscowość wyglądem nie „powala” to i tak jest tu dużo czyściej i bogaciej niż po nepalskiej stronie. Widać że Chiny w ostatnich latach zrobiły olbrzymi postęp nie tylko technologiczny ale i mentalny. Stare Zhangmu przeistoczyło się przez ostatnie lata diametralnie, teraz wszystko jest w ruchu, przyszło nowe pokolenie które zmierza zdecydowanymi krokami w obranym kierunku. Przy każdym uchu lśni maleńki, srebrzysty telefon komórkowy. Ich rodzice mieli pusty, zalękniony wyraz twarzy. Powłóczyli nogami. Dzisiejsza młodzież jest bardziej elastyczna, mniej pokorna, bardziej otwarta. Pary się całują, trzymają za ręce co za czasów Mao było nie do pomyślenia. Uznali za Zachód coś na co dostali koncesję. Mimo że tchnięci kulturą zachodu mogą zawsze przerobić ją na Chińską modłę.
Jutro w Polsce Wielkanoc, chcielibyśmy naszym rodzinom, przyjaciołom, bliskim i wszystkim tym którzy śledzą nasze losy złożyć życzenia zdrowych i spokojnych świąt Wielkanocnych i choć jesteśmy tak daleko od kraju to na pewno przy Wielkanocnym stole będziemy z Wami wszystkimi myślami bardzo blisko.
Dzień X – 4 kwietnia 2010
Przemieszczamy się z Zhangmu do Nyalam na 3700 m.n.p.m. tzw. Autostradą Przyjaźni łączącą granicę nepalską z Lhasą – stolicą Tybetu. Sama „Kraina Śniegu” z jego 2 milionową społecznością rozciąga się na obszarze 1,2 miliona km kw. Średnia wysokość terenu to 4000 m.n.p.m. dlatego po przyjeździe ze względu na rozrzedzone powietrze wymagana jest aklimatyzacja i dodatkowa ochrona przed słońcem. Wschodnią część kraju przecinają wąwozy największych rzek azjatyckich – Jangcy, Mekongu, Saluin a otwarte przestrzenie północy są domem koczowników i pasterzy. Drokba (koczownicy) wypasają stada owiec, kóz i dzo (skrzyżowanie byka i samicy jaka ). Zwierzęta te przystosowały się do życia na dużej wysokości i wykształciły płuca o większej objętości a w ich krwi występuje więcej cząsteczek hemoglobiny niż u zwierząt nizinnych.
Mimo trwającej 50 lat chińskiej okupacji Tybetańczycy nadal pielęgnują swoją tradycję. Jednym z ich przejawów jest popularność klasztorów. Droga którą przemierzamy a której nie powstydził by się żaden kraj alpejski wiedzie kręto wzdłuż rzeki. Zaczynamy „łapać” wysokość, kiedyś wędrowcy cierpieli po nagłym wejściu w góry. Oszołomieni chorobą wysokościową, nazywali górskie korytarze przełęczami „dużego” albo „małego” bólu głowy (zdaniem chińczyków dolegliwości występowały po zjedzeniu dzikiej cebuli).
Pogoda bardzo słoneczna ale temperatura oscyluje wokoło 0 stopni. Po południu diametralna zmiana, pada śnieg z deszczem do czego dołącza wiatr i robi się mało przyjemnie. Samo Nyalam z zabudowaniami przypominającymi komunistyczne czasy to strategicznie położone miasteczko między okolicznymi górami, znajduje się tutaj wybudowany z wielkim przepychem posterunek policji i armii. Sama władza porusza się tu najnowszymi modelami Land Cruiserów co porównując do biednych Tybetańczyków stanowi olbrzymi kontrast. Zadziwia niechęć dzieci do robienia im zdjęć i kręcenia filmów, podejrzewamy że od małego prane mają umysły na temat zgubnego kapitalistycznego zachodu.
Dzień XI – 5 kwietnia 2010
Dziś w ramach poprawienia aklimatyzacji wychodzimy na pobliski szczyt na 4050 m.n.p.m. obowiązkowe miejsce do zaliczenia wszystkich wypraw które zmierzają do bazy pod Cho Oyu i Everest. Idzie z nami Dawa Sherpa i Kena który kręci film dla Qobina, jeśli mu się uda wejść na szczyt od północy będzie pierwszym Malezyjczykiem który zdobędzie Czomulungme
(miejscowa nazwa Everestu) z dwóch stron (wejście od południa 2004 r.). Nasz drugi towarzysz podróży Luiggi z Włoch podejmuje już czwartą próbę, ma 67 lat i godna podziwu jest jego upartość. Schodząc mijamy grupę wspinaczy Dana Mazura – Amerykanina z polskimi korzeniami który już od wielu lat organizuje ekspedycje na Everest.
Dzień XII – 6 kwietnia 2010
Ruszamy do Tingri na 4300 m.n.p.m. piękną asfaltową drogą, w zeszłym roku była jeszcze szutrową i nie należała do najprzyjemniejszych ale Chiny obecnie pompują w swój kraj miliardy juanów i widać tego efekty. Mijamy przełęcz Tonla Pass na 5050 m.n.p.m. W oddali malowniczo bieli się Sisha Pangma, jeden z czternastu największych ośmiotysięczników na Ziemi. Niby w zasięgu ręki, niby tak blisko a tak daleko…
Mijamy widmowe ślady po zburzonych twierdzach, resztki murów obronnych, wież sygnalizacyjnych ciągnących się niewidoczną linią wzdłuż trasy którą podążamy. Tingri to całkowicie zamieszkała przez Tybetańczyków miejscowość pośrodku olbrzymiego wyschniętego prajeziora. Wygląda na biedne i bezbarwne. Domy są tu robione z prostokątów z suszonego błota, kruszącego się na wietrze jak biszkopt. Ruszamy jak zwykle na obchód miasteczka, nieustannie towarzyszą nam dziesiątki dzieci z czerwonymi jak dojrzałe jabłka policzkami, wyciągające z wymownym gestem ręce krzyczące „Hello Money”. Zaprzyjaźniamy się z drugą ekspedycją Dana Mazura, spotykamy nawet naszą rodaczkę Elę z Calgary której brakuje już do Korony Ziemi tej ostatniej góry gór, towarzyszy jej mąż Gordon ze Szkocji. Reszta to Australijczycy, Amerykanie, Niemcy, Hiszpanie, Rosjanie no i oczywiście Chińczycy. Everest jak gigantyczny magnes przyciąga ludzi z całego Świata.
Dzień XIII – 7 kwietnia 2010
W celu poprawienia aklimatyzacji wspinamy się na pobliski wierzchołek 4700 m.n.p.m. Widok z góry zapiera dech w piersi bo na południe od nas rozpościera się cel naszej podróży, północna ściana Everestu i Cho Oyu z jego kopiastą czapą. Schodzimy do miasteczka w którym życie płynie leniwie i bez emocji. Tybetańczycy pozbawieni swoich duchowych przywódców starają się przeżyć z dnia na dzień. Na jednym z ołtarzy wisi jedno z wcieleń Panczelamy, drugiego w hierarchii przywódcy po Dalajlamie. Został on rozpoznany w sześcioletnim chłopcu o nazwisku Gedhun Choeki Nyima. Jednak został porwany wraz z rodziną przez Chińczyków gdy był małym chłopcem i słuch po nim zaginął. Rząd wyznaczył cynicznie na jego miejsce swojego kandydata. Tak samo sprytnie Chińczycy postąpili z Żyjącym Buddą z Labrang, zatrudnili go w Ministerstwie Religii w Lanzhou co sprawili że skutecznie go unieszkodliwili.
Dzień XIV – 8 kwietnia 2010
Wczesne śniadanie i dalej w drogę wprost do Base Camu na 5150 m.n.p.m. Po drodze mijamy stada jaków i małych gryzoni które wyglądem przypominają mieszaninę chomika i świnki morskiej a które to zamieszkują okoliczne norki. Krajobraz jest iście marsjański, tylko skały, kamienie i niesiony przez wiatr piach. Mijamy po lewej klasztor Rongbuk i w końcu dojeżdżamy do bramy bazy gdzie stacjonuje chiński oddział wojskowych. Poznajemy naszego drugiego kucharza Duderasa i jego pomocnika tybetańskiego pochodzenia Pasanga.
Zaskakują nas liczne grupy turystów które dojeżdżają do bram parku i fotografują się ze wspinaczami. Potrafią nawet rozsznurować namiot i robić zdjęcia środka. Przy rozpakowywaniu bagaży popadamy w lekki konflikt z żołnierzem który zareagował bardzo nerwowo gdy próbowaliśmy wywiesić polską flagę na maszcie z bambusa. Po obiedzie udajemy się na krótki spacer, przygnębiające wrażenie robi symboliczny cmentarz osób które zginęły na Evereście a który to lśni w słońcu w oddali, wydaję się taki niewinny a jednak nie wolno lekceważyć tej góry, jak i zresztą żadnej innej…
Dzień XV – 9 kwietnia 2010
Od rana słonecznie i lekko wieje wiaterek. Na szczycie jednak widać silny wiatr który podrywa tumany śniegu tworząc efektowny pióropusz ku wschodowi. Wg naszych prognoz które dostajemy z Polski: – 30 stopni i 135 km/godzinę. Część grupy rusza na lekki trekking w stronę ABC czyli bazy wysuniętej, część dopiero po południu. Przybywa coraz więcej namiotów z innych ekspedycji. Dowiedzieliśmy się że w zeszłym roku tak późno otworzyli granicę dla wspinaczy od strony Tybetu, bo dwa lata temu podczas wnoszenia zniczu olimpijskiego zginęło kilkunastu chińskich wspinaczy i musieli posprzątać ciała które leżały na drodze ku szczytowi. My czujemy się ogólnie dobrze nie licząc lekkich katarów i kaszelków.
Aklimatyzacja przebiega szablonowo. Zadziwia w BC ogromna ilość gołębi i wróbli, na tej wysokości to raczej niespotykane choć na brak pożywienia to tu narzekać nie mogą. W nocy ujadają psy co skutecznie uniemożliwia spokojny sen, budzą się w człowieku najgorsze żądze…
Dzień XVI – 10 kwietnia 2010
Odwiedzamy miejscowy monastyr Buddyjski który powstał tu podobno ok. 1500 r. Miejscowy duchowny sprowadza nas do groty gdzie są posągi i obrazy świętych. Mury są lepkie w dotyku, okadzone, wręcz czarne od wypalanych tu świec. Odprawia w intencji naszej wyprawy modły, zapalamy lampki oliwne i kadzidła. Na sam koniec obdarowuje nas białymi szalami które mają nam zapewnić sukces i bezpieczny powrót. Trzygodzinna wędrówka tam i z powrotem dobrze nam robi na naszą aklimatyzację. Dowiadujemy się o tragedii która wydarzyła się w naszym kraju, jesteśmy wstrząśnięci, łączymy się z naszymi rodakami i rodzinami których bliscy zginęły w katastrofie w patriotycznym smutku.
Dzień XVII – 11 kwietnia 2010
Z samego rana warzenie naszego ekwipunku który będzie zapakowany na jaki. Te długowłose zwierzęta ważące ok. tony są tu niezastąpione. Dają mięso, ser, skórę, wełnę z których miejscowi wyrabiają obuwie, ubrania, koce, namioty, ba, nawet łajno używane jest jako opał bo bardzo długo utrzymuje żar. O transportowych właściwościach nie wspomnę. Całego naszego wyposażenia jest ponad półtorej tony. Właściciele tego całego biznesu to cwani chińczycy w złotych zegarkach, jeżdżący Toyotami Land Cruiserami a czarną robotę odwalają miejscowi Tybetańczycy – jakmeni. Jeszcze ostatnie pokrzykiwania, podciągnięcia popręgów i wreszcie wyruszamy do Middle Campu na 5800m.n.p.m.
W połowie trasy rezygnuje Qobin z Malezji, widać że nie dość dobrze przygotował się do tej wyprawy pod względem kondycyjnym a same pieniądze nikogo nie wniosą na szczyty. Do obozu pośredniego dochodzimy w dość dobrym czasie ale nasze jaki są daleko w tyle, więc korzystamy z gościnności chińskiej ekspedycji i w ich namiocie kuchennym przesiadujemy zimny i wietrzny wieczór. Częstują nas tybetańską herbatą z dodatkiem jaczego masła, suszonym mięsem a nawet chińską wódką którą pijemy z naparstków. Chcemy podziękować za gościnę i wyjść ale nie pozwalają nam i dopiero jak zjadamy z nimi wspólną kolację którą na naszych oczach bardzo starannie przygotowuje ich kucharz pozwalają się pożegnać. Ludzie gór to jednak solidna firma nieważne jakiej narodowości.
Dzień XVIII – 12 kwietnia 2010
Dalszy trekking wzdłuż niekończącego się lodowca Rongbuk do ABC – bazy wysuniętej, po lewej stronie mijamy efektowne seraki wielkości domów czteropiętrowych. Droga coraz to ginie w śród skał i tylko ekskrementy jaków których tu pełno pomagają nam ją odszukać. Poprzednie ekspedycje nazwały ją Yak Shit Higway. W końcu pojawiają się na wzgórzu pierwsze namioty chińskiej ekspedycji. Nasza baza wysunięta stanie na wysokości 6400 m.n.p.m. Przygotowujemy platformy pod namioty osobiste i stawiamy je w silnym wietrze. Powstaje też kuchnia, resztę postanawiamy zrobić jutro, jednak 22 km lodowca dało się nam we znaki.
Dzień XIX – 13 kwietnia 2010
Dalsza część urządzania obozu, powstaje mesa i rozkładamy resztę namiotów osobistych. Wypakowujemy nasz ekwipunek z beczek i worów transportowych. Każdy ruch na tej wysokości to mega wysiłek, podczas 8-godzinnego snu tutaj człowiek zużywa tyle energii co podczas jednogodzinnego biegu na poziomie morza. Ciśnienie spadło do 450 hPa. Temperatura w namiotach w nocy –9 stopni, nie najgorzej. Przy innych ośmiotysięcznikach a nawet przy Evereście od południa bazy powstają 1.5 – 2 km niżej a my jesteśmy już praktycznie na wysokości Campu II, nikt nie powiedział że będzie łatwo…
Dzień XX – 14 kwietnia 2010
Rezygnuje z dalszej części ekspedycji z przyczyn rodzinnych Staszek. Rozstawia swoje namioty coraz więcej wypraw, na razie to tylko obsługa i Szerpowie, klienci cierpliwie czekają na dole w base campie. Magda idzie w odwiedziny do naszych znajomych Chińczyków, jest ich spora grupa, po północnej stronie Everestu to oni rozdają karty i trzeba się z nimi liczyć, to zupełnie inni ludzie których znamy z polskich bazarów, targowisk i barów. Twardzi ale i życzliwi, zahartowani na niedogodności ale gościnni i weseli.
Dzień XXI – 15 kwietnia 2010
Wychodzimy na lekko w górę w celu poprawienia aklimatyzacji do tzw. Crampon Point na 6600 m.n.p.m.
W oddali widać zakładających liny poręczowe chińczyków na drodze do obozu I. Cała ich ekspedycja to ponad 60 uczestników. Gdy mijamy ich obozowisko w najlepsze grają sobie w karty na pieniądze, palą papierosy, piknik na całego. Ale wiemy że to tylko pozory, są naprawdę dobrzy, bardzo dobrzy, niektórzy byli już na szczycie po 8 razy. Spotykamy po drodze dwóch Włochów z którymi nawiązujemy rozmowę, jeden z nich to Sylvio Mondinelli, jeden z lepszych Włoskich wspinaczy.
Dzień XXII – 16 kwietnia 2010
Dzień z życia himalaisty na wysokości 6400 m.n.p.m.
Rano po nieprzespanej nocy w lodówce którą dumnie nazywam namiotem próbuję podnieść głowę którą ból rozsadza mi na pół. Staram się umyć zęby pastą która pod wpływem mrozu zmieniła się w konsystencję podobną do pumeksu. 50 metrów do mesy w której podadzą mi śniadanie które i tak zwrócę w tempie przyśpieszonym którymś z otworów przemierzam w tempie ślimaka winniczka. Po posiłku bieg z przeszkodami w postaci głazów do toalety w tempie nadspodziewanie szybkim z prostych przyczyn aby nie narobić w gacie. Wracam do namiotu zlany potem i walę się jak długi choć nie na długo bo moje schronienie w między czasie za sprawą słońca stało się piekarnikiem rozgrzanym do 50 stopni. Aplikuję parę tabletek na gardło i w międzyczasie wysmarkuję z nosa zawiesinę przeróżnej konsystencji.
Przed wyjściem w górę nakładam na siebie tony kremu z filtrem który i tak jest niewystarczający co objawią się potem metrami odpadającej skóry i bąblami jakie występują na nowo odkrytych terenach roponośnych.
Obiad jem około godziny bo po każdej łyżce łapię chciwie powietrze które i tak jest pozbawione tlenu co objawia się zmęczeniem porównywalnym do rozładowania wywrotki ze żwirem łopatką do piasku. Gdy słońce zachodzi i do akcji wchodzi mróz nakładam na siebie tony ciuchów które całkowicie pozbawiają mnie mobilności co sprawia że proste czynności przedłużają się w nieskończoność i wywołują u mnie ataki zadyszki porównywalne do objawów jakie są obserwowane u koni w Wielkiej Pardubickiej. Padam po kolacji ze zmęczenia w śpiworze z myślą że wykonałem kawał dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty. Wiatr targa namiotem, śnieg sypie aż miło i gdy już jestem jako tako rozgrzany w puchowym śpiworze, daje o sobie znać pęcherz moczowy…
Przed południem tradycyjna puja – uroczysta msza za pomyślność i bezpieczeństwo wyprawy, przychodzą przyjaciele Dawy którzy pochodzą z jednej miejscowości co on z pod Makalu. Na ołtarzu wystawia sie raki, czekany, buty wysokościowe które są okadzane świętym dymem aby nie zawiodły w krytycznej chwili. Po mszy wspólne biesiadowanie i rozmowy o nadchodzących dniach.
Dzień XXIII – 17 kwietnia 2010
Wynosimy namioty, gaz i jedzenie do Campu I na 7040 m. Droga najpierw wiedzie przez wszystkie obozy wzdłuż skalnego osuwiska aż do tzw. Crampon Point gdzie zakładamy raki, potem przez olbrzymie lodowe pole aż do zbocza lodowo-śnieżnej góry zaporęczowanej przez chińską ekipę która jak co roku musi pierwsza zdobyć szczyt po tej stronie.
Stok o 60-70 stopniowym nachyleniu daje przedsmak dużych emocji które przed nami. Łapczywie łykamy każdy haust powietrza tak ubogiego w potrzebny nam tlen, każdy krok to nie tylko walka ciała z górą ale walka umysłu z ciałem. Zmuszenie go do jeszcze jednego wysiłku. W tym bezlitosnym dla człowieka miejscu nie mamy prawa chorować, nie możemy sobie pozwolić choćby na cień słabości. Nie ma wyboru: musimy znosić ból i cierpienie i za wszelką cenę iść do przodu. Głęboka lekcja kształtująca charakter osobnika z „cywilizowanego” świata.
Pokonujemy pod koniec jedną drabinę która rozpostarta jest nad szczeliną na finiszu drogi do obozu pierwszego. Na niewielkiej śnieżnej platformie już są zarezerwowane miejsca pod namioty dla większości ekspedycji, po podobno gdy sezon osiągnie tu kulminację nie ma gdzie stopy włożyć. Zostaje na nocleg w obozie I, reszta schodzi do ABC. Topię śnieg na wodę tak niezbędną do prawidłowego tu funkcjonowania organizmu. Średnia ilość wypitych płynów w górach wysokich powinna się kształtować w okolicach 4 litrów. W przeciwnym razie grozi nam odwodnienie i choroba wysokogórska a w najgorszym wypadku śmierć. Przychodzą na myśl zdanie wypowiedziane przez Antoine de Saint–Exupery „Woda, nie jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem” – święte słowa.
Na kolację liofilizacik – fasolka po bretońsku, jadłem różne, nasze Lyofoody są dobre, zjadliwe i godne polecenia a każdy kto próbował jadać na tej wysokości wie że to bardzo dużo, bo organizm nie chce tutaj przyswajać prawie niczego.
Dzień XXIV – 18 kwietnia 2010
Schodzę do ABC po mroźnej i średnio przespanej nocy mijając po drodze całe rzesze nepalskich szerpów oraz wspinaczy chińskiej ekspedycji wynoszących ekwipunek dla wypraw które niebawem nadejdą. Na jednym z lodowych zboczy podczas mijanki następuje niekontrolowany ślizg, na szczęście jumar i poręczówka robią swoje blokując upadek i po uspokojeniu rytmu serca zjeżdżam dalej. Spotykamy znajomego Xi-Linga, krótka pogawędka, słonce w zenicie sprawia że pot leci ciurkiem po plecach choć pod stopami czysty lód, płuca zachłannie łapią każdy łyk powietrza. Serdeczne „na razie” i dalej w drogę. Reszta dnia w bazie to już czysty odpoczynek choć na tej wysokości można mówić raczej o próbie przetrwania.
Dzień XXV – 19 kwietnia 2010
Czas na regenerację organizmów, schodzimy do Base Campu pokonując 22 km odcinek lodowca Rongbuk jednym ciągiem co na tej wysokości jest sporym wysiłkiem. Mijamy tego upalnego dnia jak się później okazało ok. 150 jaków wynoszących w górę sprzęt dla ekspedycji do bazy wysuniętej, oraz około setkę wspinaczy którzy wyszli celem aklimatyzacji do Middle Campu na nocleg. Z samej firmy seven summits jest ich z całego świata ok. 25 osób.
Północna strona Everestu dorównał już swojej siostrze z południa zamieniając to miejsce w całkiem dochodowy biznes. Duża część osób powoli próbuje swoich sił od Tybetu, i taniej, i organizacja podobna, oszacowaliśmy że tylko w tym roku jest ok. 200 osób atakujących szczyt nie licząc obsługi i sherpów.
Dzień XXVI – 20 kwietnia 2010
Nareszcie dzień odpoczynku, nie trzeba nigdzie chodzić, chyba że na posiłki. Nie trzeba niczego nosić, chyba że kamerę do podładowania baterii. Nasze akumulatorki też wymagają lekkiego „ładowania” więc z czystym sumieniem zajmujemy się uzupełnianiu kalorii oraz gruntownemu przeglądowi naszych gardeł, nosów i innych narządów które będą jeszcze całkiem sporo tu eksploatowane.
Dzień XXVII – 21 kwietnia 2010
Idziemy w odwiedziny do sąsiedniej ekspedycji w której szeregach są nasi rodacy Małgorzata z synem Danielem i Krzysiek. Wymieniamy nasze strategie, spostrzeżenia z dotychczasowego przebiegu wypraw, na chwilę zapominamy że jesteśmy tak daleko od domów i to na takiej wysokości. Agencja która im to zorganizowała to już małe przedsiębiorstwo, cena i owszem za to wszystko całkiem spora ale za to mają prawie wszystko co można sobie wyobrazić wysoko w górach. Stół do ping ponga, salę do oglądania filmów na a nawet motocykl jeśli ktoś chciałby sobie pojeździć po okolicy. Tylko tak sobie zadaję pytanie po co to wszystko..? Czy nie od tego właśnie uciekliśmy w góry wysokie żeby choć na chwilę zapomnieć o otaczającym nas cywilizowanym świecie.
Dzień XXVIII – 22 kwietnia 2010
Odpoczynku ciąg dalszy, żeby jednak nie odzwyczaić się od chodzenia idziemy do odległego od Bazy o 8 km Rongphu – najwyżej na świecie położonego klasztoru (4980 m.n.p.m.) Klasztor założono w 1902 r. w miejscu które od stuleci służyło mniszkom jako samotnia. Jest w nim parę ciekawych malowideł ale nic nie zastąpi widoku na północną ścianę Everestu którą dzięki wspaniałej przejrzystości powietrza widać stąd jak na dłoni.
Dzień XIX – 23 kwietnia 2010
Powrót do ABC w celu dalszej aklimatyzacji i założenia Camp II.
Słów parę o sherpach wysokościowych. Temat w większości pomijany w opisach wypraw i relacjach a tak naprawdę 90% ekspedycji nie mogło by się odbyć bez pomocy tych wspaniałych i jakże wytrzymałych ludzi. Zacznijmy od tego że jest to zupełnie ktoś inny niż tragarz z kim wiele osób ich myli. Szerpowie pochodzą z górskich regionów na pograniczu Nepalu i Tybetu zamieszkujący tereny wysoko powyżej 2000 m.n.p.m. Mogą być to Nepalczycy ale i Tybetańczycy. Ci pierwsi dostają wynagrodzenie za konkretną wyprawę i zazwyczaj są w szeregach ekspedycji zachodnich. Ci drudzy są na rocznej pensji Chińskiego Towarzystwa Wspinaczkowego lecz nie są już to tak duże pieniądze jak u Nepalczyków i zazwyczaj są na usługach Chińczyków. Działalność szerpów zaczyna się zazwyczaj powyżej Base Campu lecz naturalnym jest ich pomoc w stosunku do członków wyprawy podczas jej całego trwania. Do nich należy najczarniejsza robota wynoszenia tlenu, jedzenia, gazu, namiotów, rozstawiania ich, poręczowania trasy. Reszta uczestników przychodzi tylko potem na gotowe do takiego obozu z własnym śpiworkiem ew. zestawem puchów i plecaczkiem z termosem.
Czasami stosunek ilościowy sherpy do uczestnika jest jeden do jednego a często zdarza się dwóch sherpów na jednego uczestnika. Fakt faktem biorą sobie oni za to obecnie dość spore wynagrodzenie za te usługi, cena jeśli chodzi za Everest jest dwukrotnie większa niż w stosunku do innych ośmiotysięczników, więc nie dziwi fakt że pod górę gór rokrocznie zbiera się tu ich „elita”. Ich sprzęt i ubrania to obecnie najwyższe markowe firmy, władają angielskim językiem, znają swoją wartość, w swoim kraju mają wyższy stopień w hierarchii społecznej lecz dziwi fakt że taką ciszą nadal objęty jest temat ich pomocy podczas trwania wypraw w relacjach i filmach.
Dzień XXX – 24 kwietnia 2010
Droga do ABC wiedzie najpierw przez ogromne plateau na którym rozstawione są namioty poszczególnych wypraw (Base Camp). Potem zaczyna się lodowiec Rangbuk rozgałęziający się wokoło góry Changt-se, my skręcamy w lewo, ścieżka sukcesywnie podnosi się do góry, po prawej mijamy małe oczka wodne wytworzone w skutek topnienia się lodowca, turkusowy kolor wody przypomina ten w naszym Morskim Oku. Ok. 10 km dalej znajduje się Middle Camp na 5800 m.n.p.m., po drodze mijamy penitenty sięgające wysokością czasami 15 metrów, droga zajmuje ok. 4-7 godzin. Drugi dzień jest podobny co do ilości przebytych kilometrów. Lecz ze względu na znaczną już wysokość czas dotarcia do bazy wysuniętej może się wydłużyć o 1-2 godziny.
Do kraju w końcu odlatuje z Kathmandu Staszek, erupcja wulkanu na Islandii i potworne ilości pyłów unoszące się nad Europą a co za tym idzie odwołanie większości europejskich lotów skutecznie uwięziło go w stolicy Nepalu.
Dzień XXXI – 25 kwietnia 2010
Wyjście do Camp I, wynosimy resztę ekwipunku. Po drodze niestety nieszczęście, na naszych oczach, może 200 metrów przed nami zawala się gigantyczny serak w ¾ drogi do obozu pierwszego, schodzi lodowa lawina która pogrąża pierwsze ofiary śmiertelne w tym sezonie, są to Węgrzy. Następuje natychmiastowa akcja ratunkowa, niestety udaje się tylko uratować jedną osobę. Zostają zerwane wszystkie liny poręczowe na tej wysokości. Gigantyczne lodowe bloki tarasują dalszą drogę. Zawracają do ABC wszyscy w tym dniu wychodzący wspinacze.
Dzień XXXII – 26 kwietnia 2010
Chiński zespół wytycza nową drogę do camp I i prowadzi przez nią poręczówki.
Dzień XXXIII – 27 kwietnia 2010
Ponowne wyjście do obozu I, nocleg.
Dzień XXXIV – 28 kwietnia 2010
Wyjście do obozu II na 7700 m.n.p.m. Rozstawiamy tam namiot, zostawiamy depozyt i schodzimy z powrotem do jedynki na nocleg. Wieje bardzo silny wiatr, namiot w camp I jest zasypany do połowy w śniegu, z jednej strony to dobrze bo nie odfrunie ale trochę trzeba go odśnieżyć bo niedługo zniknie całkowicie i ciężko go będzie odnaleźć.
Dzień XXXV – 29 kwietnia 2010
Reszta na dole odwiedza miasteczko namiotowe tzw. Tea House tuż obok monastyru. Można tam zjeść obiad, napić się różnych napojów oraz zakupić pamiątki ręcznego wyrobu. Znajduje się też tutaj najwyżej położona poczta na świecie.
Dzień XXXVI – 30 kwietnia 2010
Powrót do ABC. Po drodze spotykam znajomego Szerpę Sonama z jego przyjacielem który był w latach poprzednich z Krzyśkiem Wielickim i z Justyną Szepieniec na wyprawie na Cho Oyu i Dhaulagiri. Czas zdecydowanie szybciej biegnie gdy się go umila rozmową. W Middle Campie melduję się u znajomego naszego pomocnika kucharza Pasanga. Lopsang jest też Tybetańczykiem i jest kucharzem chińskiej ekspedycji. Częstują mnie kolacją w postaci Dalu czyli ryżu z soczewicą i jakąś lekko alkoholową miksturą o nazwie palimia, rodzaj naszej przepalanki na cukrze.
Dzień XXXVII – 1 maja 2010
Wędrujemy dalej już w piątkę bo dołącza się do nas jeszcze jeden Tajwańczyk wraz z jego Szerpą. W połowie drogi spotykamy Magdę która schodzi do BC, informuję nas o tym ze cały zespół chiński zszedł na dół i będą wracać do bazy wysuniętej dopiero 9 maja. Poręczówki są doprowadzone tylko do obozu II, całe jedzenie którym dysponujemy w ABC pozamarzało, nie widząc żadnego sensu marnowania energii na 6400 m.n.p.m. zawracam do BC.
Dzień XXXVIII – 2 maja 2010
Odpoczynek w BC.
Dzień XXXIX – 3 maja 2010
Odpoczynek w BC.
Dzień XL – 4 maja 2010
Siedzę sobie przed namiotem kuchennym i wygrzewam ciało w pierwszych porannych promieniach słonecznych a tu niespodziewanie z ust młodej dziewczyny pada „Dzień dobry”. Grupa polskich turystów zwiedza Chiny i Tybet, Magda ich przewodniczka zobaczyła polską flagę na mojej czapce i nie omieszkała pozdrowić strudzonych wspinaczy w ich ojczystym języku. Nawiązujemy krótką rozmowę z całą grupą, po tych wszystkich dniach z Chińczykami, Nepalczykami i Tybetańczykami miło jest zobaczyć rodaków.
Po południu idę na rekonesans do sąsiedniej ekspedycji, poznaję Mohida z Bangladeszu który w zeszłym roku na jesieni był razem z Pawłem Imińskim na Cho Oyu, znowu nasuwa się teza że świat jest mały…
W nocy nad Everestem widać solidną burzę, grzmi i błyska.
Dzień XXXXI – 5 maja 2010
Rest w BC, pogoda solidnie się popsuła, cały dzień śnieży i wieje, aż strach pomyśleć co się dzieje wyżej. Mamy gości z chińskiej ekspedycji, próbuję ugotować rosół wg polskiego przepisu, niestety podstawowym składnikiem zamiast kury jest koza ale na szczęście wychodzi całkiem smaczny i honor zostaje uratowany.
Dzień XXXXII – 6 maja 2010
Zeszli z ABC nasi rodacy z Seven Summits po aklimatyzacji w obozach powyżej. Pogoda tak nieciekawa w poprzednich dniach dała im się solidnie w kość. Teraz zjeżdżają na krótki odpoczynek do Tingri i wracają po 3 dniach czekając na hasło do ataku.
Dzień XXXXIII – 7 maja 2010
Odpoczynek w BC.
Dzień XXXXIV – 8 maja 2010
Odpoczynek w BC, wpada do nas z wizytą jeden z uczestników chińskiej ekspedycji który od 20 lat zamieszkuje w Denwer w Kolorado.
Dzień XXXXV – 9 maja 2010
Wyruszamy z powrotem do ABC, ekipa poręczująca wyszła już przedwczoraj, pogoda dopisuje, wszystko wskazuje że w najbliższych dniach będziemy atakować szczyt.
Dzień LI – 15 maja 2010
Liny poręczowe założone, pogoda średnia, wieje silny wiatr ale na szczyt wyszła już chińska ekspedycja , nie czekając na lepsze warunki. Wyruszamy do Camp I,II i III a potem na szczyt. Cała akcja ma zająć 5 dni. Na wierzchołek wychodzimy 17 maja o 22 czasu nepalskiego, jak wszystko pójdzie dobrze…