Rumunia – Alpy Rodniańskie i Retezat
…Andrzej błyskawicznie zaczął wyrzucać plecaki, które ja łapałem. Zapewniam, że zarówno wyrzucanie 30-40 kilogramowych plecaków z rozpędzającego się pociągu jak i łapanie ich na kamienistym nasypie kolejowym dostarcza niezapomnianych przeżyć.
12 VII 1999 (poniedziałek)
Wyjeżdżamy pociągiem pospiesznym z Krakowa (ja dosiadam się w Tarnowie) do Koszyc.
13 VII 1999 (wtorek)
Granice Polsko-Słowacką przekraczamy oczywiście w Muszynie.
W Plavcu słowacka Straż Graniczna zażądała wiz od dwójki podróżujących innostrańców (z wyglądu Meksykanie lub tym podobna, dziwna nacja). Podróżnicy nie dość, że nie mieli wiz, to jeszcze bardzo się zdziwili, że między Polską a Węgrami istnieje takie państwo jak Słowacja. Poza tym mieli co prawda ze sobą korony, ale czeskie. W związku z tym, że Słowacy mówili tylko po Słowaku i po Polsku, a ci biedacy po ichniemu i angielsku, chcąc nie chcąc staliśmy się tłumaczami. Jako że na Słowacji nie było o tej porze czynnych żadnych kantorów, mieli oni dwie opcje do wyboru. Mogli wrócić do Muszyny, tam kupić korony słowackie, podjechać jeszcze raz do Plavca i tam nabyć na granicy bardzo drogą wizę. Mogli również zamiast tego pojechać do najbliższego konsulatu słowackiego (czyli do Warszawy) i tam kupić wizę taniej. My pojechaliśmy dalej, oni zostali.
W Koszycach dokupujemy bilety i tym samym pociągiem jedziemy dalej do Miskolca. Granicę Słowacko-Węgierską przekraczamy w Hidasnemeti. Bardzo szybko przesiadamy się do pociągu do Nyiregyhaza. W pociągu kupujemy bilety od konduktora (za wypisanie biletów doliczył nam 2400 forintów – a gdzie przyjaźń polsko-węgierska???). W Nyiregyhaza szybka przesiadka na pociąg do Puspokladan, gdzie przesiadamy się na malutki skład jadący do Biharkeresztes. Ze stacji kolejowej jest około godzinę drogi pieszo do węgiersko-rumuńskiego przejścia granicznego. Na szczęście jakiś miły Węgier podwozi nas swoim burżujskim terenowym Mitshubishi.
Bez problemu przekraczamy granicę. Od razu pojawia się taksówkarz (o podejrzanym wyglądzie nie posługujący się żadnym innym językiem poza rumuńskim) chętny do podwiezienia nas do miasta, jednak nie możemy zgodzić się z nim co do ceny. W kulturalnym kantorze (bez problemu można się dogadać po angielsku) po stronie rumuńskiej wymieniliśmy po 40 $ po kursie 15200 lei za $. Na granicy były co prawda po 15500-15700, ale z jakąś dziką prowizją. Właściciel kantoru proponuje podwiezienie nas do Oradei w dwóch turach (w każdej 3 osoby i trzy plecaki), po 60000 lei za kurs. Pojechaliśmy jako pierwsi z Karoliną i Andrzejem, żeby kupić bilety na ewentualny pociąg. Po przyjeździe na stację okazało się, że mieliśmy takowy za 1,5 godziny (o 14.27), więc kupiliśmy bilety i czekaliśmy na resztę grupy. Bilet na pociąg osobowy (personal) z Oradei do Nasaud kosztował 44700 lei/osobę.
W lecie obowiązuje w Polsce czas wschodnioeuropejski (GMT+2), taki sam na Słowacji i Węgrzech, ale już nie w Rumunii, gdzie mamy do czynienia z czasem GMT+3. Co to oznacza w praktyce? Przekraczając granicę węgiersko-rumuńską należy popchnąć wskazówki o godzinę do przodu. Rozmawialiśmy o tym przez całą drogę, przypominaliśmy sobie wzajemnie o konieczności przestawienia zegarków, a w najważniejszym momencie zapomnieliśmy o tym. Marta, Michał i Kuba wpadli na stację o 14.23 (a więc 4 minuty przed odjazdem pociągu). Przyjechali zupełnie inną taksówką, ale na wyjaśnienia na razie nie było czasu. Biegiem na peron (o ile można biegać z plecakami ważącymi po trzydzieści kilka kilogramów), na którym zagadnięty konduktor skierował nas do pociągu – niestety nie do naszego… Kolejna przebieżka na inny peron i w ostatniej chwili wsiadamy do pociągu – na szczęście był to ten właściwy.
A ze zmianą taksówek sprawa wyglądała następująco:
Ponieważ czekaliśmy na gościa od kantoru na zewnątrz, więc wypatrzył nas wspomniany wcześniej taksówkarz i zaczął się burzyć (w łamanym rosyjskim) gdzie jest reszta, czemu pojechali z gościem od kantoru a nie z nim i że w ogóle to on tu zaraz zrobi porządek, więc zrobiło się mało przyjemnie. W momencie jak wrócił po nas właściciel kantoru zrobiła się jeszcze większa draka bo przyszli koledzy taksówkarza, ale gość od kantory spasował i powiedział nam że taksówkarz zawiezie nas za tą samą cenę, więc nie chcąc wywoływać lokalnej wojny pojechaliśmy z taksówkarzem.
Wsiedliśmy, nie przebierając, do pierwszego wagonu, do którego udało nam się dobiec. Był on w całości zajęty przez Cyganów i co ciekawe jak usłyszeli że mówimy do siebie po polsku od razu usłyszeliśmy “pane daj”. Wagon ten, tak jak i sąsiedni, był szczelnie wypełniony różnymi torbami, zawiniątkami i innym dobytkiem. Z każdego kąta ciekawie spozierała w naszym kierunku para czarnych oczu. Postanowiliśmy jak najszybciej poszukać innego miejsca w pociągu. Znaleźliśmy miejsca w trzecim z kolei wagonie, gdzie Cyganie stanowili już mniejszość.
W czasie podróży było bardzo gorąco. Jedząc ostatnie kanapki, poznawaliśmy miejscowy folklor w naszym pociągu oraz oglądaliśmy pozostałości dawnego socjalistycznego państwa rumuńskiego w postaci m.in. pustych szkieletów dawnych fabryk. Na naszej linii kolejowej była jakaś awaria, więc 3,5 godzinną trasę pokonywaliśmy w 8 godzin i dotarliśmy do Clui-Napoka dopiero o 22:00.
W Clui-Napoka zamieniliśmy nasze bilety do Nasaud na bilety do Telciu, równocześnie dokupiliśmy bilety na pociąg pośpieszny? (akcelerat) do Telciu. Do dzisiaj nie wiem jak to wszystko udało się Karolinie wytłumaczyć o północy pani w kasie, gdzieś w środku Rumunii.
14 VII 1999 (środa)
Z Cluj-Napoca odjechaliśmy około 2:00 pociągiem relacji Timisoara – Jassi (planowy odjazd 0.54). Aby dojechać do Telciu, czekała nas jeszcze przesiadka w Salvie. Wiedzieliśmy, że do Salvy dojedziemy za około 1,5 godz.
Około 3:30 pociąg zatrzymał się. Podróżujący z nami w wagonie Rumuni nie wiedzieli co to za stacja. Wyjrzeliśmy przez okno – staliśmy w szczerym polu, w zupełnych ciemnościach, a z wagonów wyskakiwali na nasyp pojedynczy podróżni, gdzieś daleko z przodu pociągu widać było słabo oświetloną malutką stacyjkę. Wysiedliśmy z Karoliną na zewnątrz – byliśmy już prawie pewni, że jesteśmy w Salvie. W tym momencie usłyszeliśmy odgłos gwizdka i prawie równocześnie pociąg zaczął ruszać.
Andrzej błyskawicznie zaczął wyrzucać plecaki, które ja łapałem. Zapewniam, że zarówno wyrzucanie 30 – 40 kilogramowych plecaków z rozpędzającego się pociągu jak i łapanie ich na kamienistym nasypie kolejowym dostarcza niezapomnianych przeżyć. Niestety pociąg nabierał prędkości zdecydowanie za szybko i nasz wagon zniknął w mroku nocy. Karolina zdążyła tylko krzyknąć do reszty naszej grupy, żeby nie wyskakiwali, tylko dojechali do następnej stacji i wrócili do nas innym pociągiem.
I tak zostaliśmy we dwójkę z czterema plecakami, w środku nocy, gdzieś w Rumunii (mieliśmy nadzieję, że na właściwej stacji).
Zaczęliśmy znosić plecaki w jedno miejsce, kiedy nagle z ciemności wyłoniły się dwie postacie z plecakami. Był to Andrzej i Kuba. Kiedy pierwszy z nich wyrzucał plecaki w naszą stronę drugi wyrzucił dwa pozostałe na drugą stronę pociągu, po czym obydwaj wyskoczyli na plecaki, aby jak najmniej się uszkodzić. Na szczęście skończyło się na kilku niegroźnych obtarciach i zadrapaniach. Byliśmy już więc w czwórkę z sześcioma plecakami. Marta z Michałem pojechali dalej.
Okazało się, że to ta właściwa stacja, a o 8:10 mieliśmy pociąg do Sighietu Marmatiei (a więc jadący przez Telciu). Dawało nam to około 3 godzin snu na stacji. Jak dla mnie była to pierwsza drzemka, w czasie której naprawdę trochę wypocząłem. Po około godzinie czasu dojechali do nas Marta i Michał. Na tej stacji spotkaliśmy również pierwszego rumuńskiego pieska – był bardzo grzeczny, żebrał tylko o jedzenie (nie wszystkie rumuńskie pieski są takie spokojne).
Pociąg przyjechał punktualnie. Po około 30 – 40 minutach dojechaliśmy do Telciu. Tak więc po około 35 godzinach od wyjazdu z Krakowa znaleźliśmy się w dolinie rzeki Salauta u podnóża Alp Rodniańskich.
Na bardzo miłej, malutkiej stacyjce przygotowaliśmy szybkie, prowizoryczne śniadanie złożone z resztek zapasów z podróży. Po krótkim odpoczynku ruszamy w górę doliny Telcisoru. Po drodze kupujemy w piekarni 2 pyszne chleby i 4 dwulitrowe butelki wody mineralnej. W Telciu jest wodociąg z czystą pitną wodą, doprowadzoną tu grawitacyjnie z położonego około 2 km w górę doliny zbiornika.
Znaki mające nas poprowadzić w odpowiednim kierunku (Karolina wyczytała o nich w barbażyńskim (czyt. niemieckim ) przewodniku) okazały się fikcją. Kierowaliśmy się więc mapą w skali 1: 75 000 (z poziomicami poprowadzonymi co 200 metrów !) oraz własną intuicją.
Po około 1 godz. ciężkiego marszu bitą drogą, w upale, po nieprzespanej nocy, z ciężkimi plecakami złapaliśmy stopa – ciężarówkę jadącą w górę doliny. Obawiam się, że gdyby nie to, to nie zaszlibyśmy tego dnia daleko.
Ciężarówką jechaliśmy około 0,5 godz. – do miejsca połączenia Valea Pietrei z Valea Seaca. Stąd poszliśmy w górę Valea Seaca i dalej w górę Telcisoru. Obozowaliśmy w dolinie potoku Telcisoru – kilkadziesiąt metrów w górę od wyraźnego odejścia w prawo drogi.
Znajduje się tam dość miła polanka nad potoczkiem, na tyle duża, ze bez problemu mieści się tam kilka namiotów. Dużo drewna na opał, potoczek na tyle duży, że można się w im wykąpać. Woda była lekko mętna z powodu opadów i znajdowała się na trasie spędu owiec, więc woleliśmy ją gotować przed spożyciem.
Obóz założyliśmy wczesnym popołudniem, resztę czasu przeznaczając na kąpiel i wypoczynek – należał nam się po 40 godzinach podróży. Po południu pierwsze spotkanie z miejscowymi pasterzami, którzy sprowadzali owce z gór, tuż obok naszego obozowiska. W zasadzie, to kilka owiec wyraźnie chciało przejść przez nasz stół-karimatę z kanapkami, ale szybko wybiliśmy im ten pomysł z głowy. Po południu padał deszcz, dość wcześnie poszliśmy spać.
15 VII 1999 (czwartek)
Wyruszyliśmy około 10:00. Początkowo wzdłuż potoku – do miejsca, gdzie dochodzi on do wyraźniejszej drogi. Skręcamy nią w lewo i podchodzimy stromym, wylesionym grzbiecikiem w kierunku przełęczy położonej na wschód od Vf. Cozisului (1356 m. n.p.m.). Po drodze zaatakowały nas zwarte oddziały poziomek, więc byliśmy zmuszeni zrzucić plecaki i zlikwidować je – co do jednej. Spotykamy pasterzy ze stadem owiec – chętnie pozują do zdjęć, a wyglądają jakby przed chwilą zostali przeniesieni z XIX wieku.
Z przełęczy ruszamy trawersem na płn.-wsch., w kierunku Tomnatic’a (1374 m. n.p.m.). Po kilkunastu minutach zaczyna padać deszcz. Wychodzimy jeszcze z Kubą na trawersowany grzbiecik, aby zorientować się lepiej w terenie. W oczekiwaniu na poprawę pogody siedzieliśmy pod drzewami, okryci workami foliowymi przez około 45 minut, jednak nic nie wskazywało na to, że przestanie padać. W międzyczasie Marta i Michał wyciągnęli parasole – tego dnia wygrali… Pomimo deszczu ruszamy dalej. U napotkanych po drodze pasterzy upewniamy się co do dalszego kierunku drogi. Zimno i mokro. Decydujemy się przejść jeszcze kawałek, aby znaleźć wodę pitną i oddalić się trochę od pasterskich szałasów.
Po pewnym czasie doszliśmy do miejsc, gdzie płaj rozwidlał się i jedna jego część odchodziła na południe (gdzieś między Tomnatikiem a Nedeii). Znaleźliśmy schronienie pod rozłożystymi drzewami i poszliśmy z Kubą sprawdzić, czy w pobliżu jest woda. Znaleźliśmy źródła ujęte w rynny – poidła dla owiec. Po tym krótkim wypadzie jesteśmy z Kubą zupełnie przemoczeni, ale inni nie wyglądają dużo lepiej. Cały czas pada deszcz. Rozbijamy namioty i grzejemy się do wieczora w śpiworach. Każdy namiot przyrządza coś gorącego dla siebie we własnym zakresie.
16 VII 1999 (piątek)
Cały dzień suszymy dosłownie wszystko przy ognisku. Pod wieczór rozpogadza się. Wychodzimy nawet na pobliski, widokowy grzbiecik – pierwsza panoramka w Alpach Rodniańskich. Cały dzień w naszym pobliżu pasą się zupełnie luzem konie. Są jednak nieufne. Nie pozwalają zbliżyć nam się do siebie.
17 VII 1999 (sobota)
Około 0:40 budzi nas ruch przy namiotach – przyszło do nas dwóch pasterzy. Chcą papierosów i czekolady. Pierwszych nie mamy, drugich nie chcemy dać – obawiamy się później odwiedzin wszystkich okolicznych pasterzy. Jeden z nich uparcie powtarza słowo “kale”, w końcu opada na cztery kończyny i udaje konia. Równocześnie Karolina znalazła je w swoim barbarzyńsko – rumuńskim słowniku – faktycznie, był to koń. O co jednak temu człowiekowi chodziło, nie wiemy do dzisiaj. Umówiliśmy się, że w dzień kupimy od nich ser “urdu” i bunc. Długo tłumaczyli nam gdzie znajduje się ich stina (szałas pasterski), ale czy nazajutrz trafiliśmy do właściwego, również nie jestem pewien.
Rano pobudka, szybka kaszka i wychodzimy w kierunku przełęczy Batrina. Po około 15 minutach spotykamy pierwszy od początku naszej wyprawy znak (okrągły, czerwony w środku) – według tych znaków mieliśmy iść od samego początku, jednak gdzieś się “zapodziały”.
Po około 40 minutach spotykamy stinę (być może to jej gospodarze odwiedzali nas wczoraj w nocy). Marta wymienia czekoladę i trzy batoniki na 1,5 l pysznego mleka i solidny kawał wyśmienitego sera. Po krótkim posiłku podążamy dalej w kierunku Pietrosa pośród stad pasących się krów i koni – przepiękny widokoło Po pewnym czasie napotykamy pierwsze czerwone znaki szlaku, będą nam od tej pory towarzyszyły przez znaczną część wędrówki.
Trawersem dochodzimy do przeł. “La Cruce” (Tarnita La Cruce). Nie ma na niej wody, ani kosówki, sączy się tylko jakaś młaka. Są tam kierunkowskazy: do Borszy (za niebieskimi znakami) – 5 godzin przez Pietrosa, i drugi – nie pamiętam gdzie.
Schodzimy do płożonego na północ od przełęczy kociołka (5 – 10 minut drogi). Jest tam woda w potoczku i w jeziorkach, ale brakuje drewna. W dole doliny są stiny, na okolicznych zboczach widzimy stada owiec.
Jeszcze tego samego dnia, około 17:00 pogoda poprawiła się na tyle, że decydujemy się z Karoliną na wyjście na lekko na Pietrosa. Reszta grupy miała iść nazajutrz.
Wychodzimy z doliny bezpośrednio na przełęcz pomiędzy Vf. Buhaescul Mare a Vf. Rebra (tam krótki odpoczynek i panoramka). Od obozowiska na przełęcz między Rebrą a Pietrosem doszliśmy w ciągu godziny, pół godziny później byliśmy na najwyższym szczycie Alp Rodniańskich. Widoczność była bardzo zmienna. Były momenty, że widzieliśmy wszystko, aż po Czarnohorę, a po chwili najbliższy teren w promieniu 2 – 3 metrów. Przy podejściu spotykamy dwóch rumuńskich chłopców. O dziwo, byli to pasterze, którzy wybrali się na wycieczkę. Częstujemy ich na szczycie polską czekoladą. Po chwili podchodzą do nas z rumuńskimi cukierkami. W dolince, na zach. od Vf. Buhaescul Mare widzimy dwa malutkie namiociki, ich właścicieli poznaliśmy dopiero nazajutrz. Wróciliśmy około 21:00. Po drodze mnóstwo kwiatów i krzewinek (m. in. pospolicie tutaj występujący Dębik Ośmiopłatkowy). Z powodu zapadającego zmroku wracamy granią przez przeł. La Cruce – drogą trochę dłuższą, ale bezpieczniejszą.
18 VII 1999 (niedziela)
Marta, Kuba i Andrzej poszli na Pietrosa. Mieli kiepską widoczność. Tego dnia mieliśmy do przejścia krótki odcinek – musieliśmy dojść tylko do przeł. Intre Izvoare. Trawers Repede (1 godz. i 15 minut) i byliśmy na miejscu.
Jest tam bardzo dobre miejsce noclegowe: czysta woda w potoku, dużo płaskiego miejsca na rozbicie namiotów przy jeziorku, duża ilość kosówki zapewnia odpowiednią ilość paliwa, poza tym wspaniałe widoki na Pietrosa oraz inne okoliczne szczyty i doliny.
Wspomniany wcześniej potoczek o mało nie doprowadził do rękoczynów w grupie, a było to tak: Po dojściu na przełęcz udaliśmy się na szybkie rozpoznanie terenu pod kątem przydatności do noclegu. Po powrocie byliśmy z Kubą wyraźnie zadowoleni, było wszystko co trzeba (płasko, woda, kosówka, w miarę zacisznie). Po chwili, mniej więcej z tego samego kierunku wróciła Karolina, mówiąc że nie jest dobrze, bo nie ma wody pitnej (ta z jeziorek nie nadawała się do picia) – jest tylko koryto wyschniętego potoku. Bardzo zdziwieni popatrzyliśmy z Kubą po sobie – o czym ona mówi, przecież my przed chwilą przekraczaliśmy całkiem spory, jak na te warunki potoczek. Na pewno sobie z nas zadrwiła. Ale kiedy podzieliliśmy się z innymi tym spostrzeżeniem, okazało się, że całkiem poważnie jesteśmy brani za kłamców, szyderców, i wszystko co najgorsze. Karolina naprawdę wierzyła w to co mówiła, a my również byliśmy pewni tego, że wkładaliśmy ręce do lodowatej wody w potoku. Przeprowadzona komisyjnie wizja lokalna wykazała, ze korytem płynie śliczny potok (tędy przechodziliśmy z Kubą), który jednak po kilkunastu metrach znika pod ziemią tak, że poniżej znajduję się już tylko suche koryto (tędy przechodziła Karolina). Wszystkiemu winne było wapienne, spękane podłoże.
Po południu Karolina, Andrzej, Kuba i ja poszliśmy na drugą stronę doliny szukać jaskini, którą Andrzej wypatrzył przez lunetę. Okazało się, ze było to tylko małe zagłębienie w skale, ale wycieczka należała do udanych (ładne widoki, ciekawa stina, wodospadzik, dużo ciekawych kwiatków, itp.). Karolina z Kubą wrócili trawersem, a Andrzej i ja postanowiliśmy jeszcze wyjść na Negoiasa. Opłaciło się. Ze szczytu mieliśmy przepiękny widok o zachodzie słońca na Pietrosa oraz, co najbardziej ucieszyło Andrzeja na Czarnohorę (z powodu złej pogody nie widział jej rankiem z Pietrosa). Z Negoisasa na przełęcz jest bardzo ostre i niewyraźne z powodu gęstej kosówki zejście. Jednak ta silna i giętka roślinka wiele razy ratowała nas przed upadkiem.
Na przełęczy byliśmy już o zmroku. Byliśmy obiektami zainteresowani kilku psów pasterskich. Na szczęście jest Andrzej z petardami w ładownicach … Po chwili natknęliśmy się na trzech turystów z dwoma, dziwnie znajomymi namiocikami. W kilku pierwszych zdaniach ustalamy, jakich jesteśmy narodowości. Okazało się, że naszymi sąsiadami są Węgrzy z Siedmiogrodu (a więc mieszkający obecnie na terytorium Rumunii). Pozostało jeszcze wybrać język konwersacji. Zdecydowanie zaprotestowaliśmy przeciw j. rumuńskiemu, a jeszcze gwałtowniej przeciw j. węgierskiemu, Węgrzy woleli nie próbować j. polskiego i j. angielskiego, byli natomiast skłonni używać j. niemieckiego. Ten jednak nam zdecydowanie nie odpowiadał. W końcu uznaliśmy, że idealnym rozwiązaniem będzie j. rosyjski z wstawkami j. angielskiego. Okazało się, że to ich namioty widzieliśmy poprzedniego dnia wieczorem z Pietrosa. Bardzo miłą rozmowę zakończyliśmy wypowiedzianym po węgiersku “Polak, Węgier dwa bratanki. I do szabli i do szklanki.” – czym wprawiliśmy ich w bardzo dobry nastrój. Nauczyłem się wówczas, jak jest po węgiersku “dobranoc”, ale zanim doszedłem do namiotu, już zapomniałem.
Wieczorem, ktoś wyciągnął z plecaka kawał boczku. Boczuś smażony w ognisku na kamieniu, wysoko w górach, w środku Rumunii – po prostu mioooodzio. Niestety szybko się skończył. Podobno wyglądaliśmy wówczas jak ludzie pierwotni, a teksty “ej, pożycz kamień – twój jest bardziej płaski” były jak najbardziej poważne.
19 VII 1999 (poniedziałek)
Rano na niebie nie było ani jednej chmurki. Trawersujemy czerwonym szlakiem Negoiasa i wychodzimy z przełęczy na lekko na Pusdrele nazwane przez nas Puzderkiem. Trawersujemy następną górkę i przechodzimy przez kolejną Galatu (2048 m. n.p.m.). Na szczycie spotykamy grupkę młodzieży rumuńskiej z opiekunami. Wzbudzamy lekką sensację naszymi potężnymi plecakami – robią sobie z nami zdjęcia. Schodzimy na przełęcz pod Gargalau. Jest tam mnóstwo drewna na opał (sucha kosówka), po wodę trzeba zejść trochę niżej – około 10 minut. Dzień zakończył się pięknym zachodem Słońca i widokiem na Pietrosa.
20 VII 1999 (wtorek)
Wstajemy wcześnie (6:30) i po szybkiej kaszce zaczęliśmy się pakować. Niestety na szczytach siadły gęste chmury. Przed nami około 6 godzin drogi na Ineula. W zasadzie byłem pewien, że tego dnia nigdzie już nie pójdziemy. W południe chmury się rozstąpiły na tyle, ze było widać grzbiet. Postanowiliśmy przejść połowę trasy i zanocować na przełęczy Tarnica Lui Putredu.
Wychodzimy na Gargalau (2158 m n.p.m.), a następnie na skalisty La Cepi (2102 m n.p.m.) i Vf. Omului (2133 m n.p.m.) – szlak trawersuje z lewej strony samą kopułkę szczytową, jednak wychodzimy na nią z Kubą na lekko.
Cały czas lekko obniżając się grzbietem i trawersując niewielkie kopki schodzimy na przełęcz, gdzie nocujemy. Pod samą przełęczą nie ma drewna na opał, ani wody. Wykorzystujemy więc zapasy przyniesione na plecach. Cały czas wieje bardzo silny i ciepły wiatr – musimy zakładać dodatkowe odciągi do namiotów.
21 VII 1999 (środa)
Rano szybka kaszka na zimno. Wyruszamy mając 0,5 litra wody na 6 osób. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, ze miało nam to wystarczyć do 15:00.
Trawersujemy Coasta Neteda (jedynie Andrzej zdobył się na wyjście na szczyt) i poruszając się miejscami bardzo ostrą granią, dochodzimy pod Ineula. Bardzo szybko wspinamy się na szczyt, gdzie odbywa się sesja zdjęciowa. Michał uznał, że szczyt jest niegodny jego butów i czekał na nas przy trawersie. Schodzimy za niebieskimi znakami na przeł. Curatel . Znajduje się tu ichniejsza goprówka (w budowie) i cudowne źródełko J po wschodniej stronie przełęczy. Stąd za czerwonymi znakami schodzimy prawie do samego Valea Vinului.
Po drodze widzimy ślady kolejki wąskotorowej i wiele rozbitych wagoników. Mijamy też wiele cieków pozostawiających żółtawo-brązowy osad.
Nocujemy na leśnej drodze, przy dziwnych betonowych budowlach z podłączonymi rurami (wyglądają jak ujęcia wody – obecnie nie używane). Spod korzeni drzew bije czyste źródło z dobrą wodą, którą można pić bez przegotowania (do dzisiaj wszyscy żyjemy). Mamy nadzieję, że nic naszą droga w nocy i nad ranem nie będzie jechało J. W nocy pada deszcz.
22 VII 1999 (czwartek)
Zwijamy namioty na mokro i bez śniadania idziemy do Valea Vinului. Po drodze mijamy stare sztolnie. Nie są zabezpieczone (można wejść do środka, ale można też z nich już nie wyjść). Można też znaleźć wiele innych sprzętów kopalnianych. Przy charakterystycznej bramie skalnej znajduje się tablica pamiątkowa oraz kopalnia (obecnie nieczynna) cynku, ołowiu, złota, srebra, itp.). Niektóre szyby mają po paręset lat, a wydobycie zakończono dopiero kilka lat temu.
Wioskę zamieszkują potomkowie górników węgierskich i niemieckich (ze Szwabii). I taki właśnie rumuński Węgier podwozi nas busikiem z Valea Vinului do Rodnej (około 2,5 zł./osobę).
W mieście szybkie zakupy (3 małe pszenne chleby i dżem – 20 000 lei).
Na stacji kilku cennych wskazówek udzieliło nam dwóch turystów (Niemiec i Luxemburczyk). Karolina znowu szczęśliwa – mogła sobie z kimś porozmawiać po barbarzyńsku.
Z Rodnej jedziemy do stacji węzłowej Ilva Mica (6000 lei/os – personal), gdzie żegnamy odjeżdżających do Polski Martę i Michała. Reszta grupy udaje się do Gura Humorolui. W Ilva Mica Karolina uznaje, że po jednym bilecie na osobę to za mało J, kupuje więc 6 biletów dla naszej czwórki (później tłumaczyła się, że zapomniała, że Marta z Michałem z nami nie jadą, ale na pewno miała w tym jakiś ukryty cel, którego nie wyjawiła do dziś J). Podróżujemy pociągiem (około 31 000 lei /os – akcelerat), bardzo interesującą, biegnącą przez góry linią kolejową,. Po drodze liczne tunele strzeżone przez żołnierzy rumuńskich.
W rumuńskich pociągach zazwyczaj jest tłoczno, a że do naszego wsiadła dodatkowo jakaś kolonia, pojawił się mały problem – niemożność opuszczenia wagonu na wybranej przez nas stacji. Postanowiliśmy, że przebiję się z Karoliną w kierunku wyjścia, a Kuba z Andrzejem wyrzucą nam plecaki przez okno. W czasie tej skomplikowanej operacji Andrzej pokazał swoje drugie ja. Informacja dla niezorientowanych – jest to człowiek bardzo kulturalny oraz tak spokojny i łagodny, że nic nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi, po prostu siła spokoju. Kiedy jednak wrócił po ostatni plecak do przedziału, wyjście uniemożliwił mu wdzierający się do środka tłum z pewną panią na czele. Pojawiła się groźba przymusowej podróży do następnej stacji. Andrzej chwycił ową kobietkę w pół, przestawił tak, żeby mu nie przeszkadzała i czym prędzej opuścił pociąg oknem, tą samą drogą ewakuował się Kuba.
Wynajętym w Gura Humorului samochodem z kierowcą (8$) podjeżdżamy do monastyru w G.H. (wstęp 5000 lei, pocztówki 2-3 tys. lei, fotografowanie 15 000 lei, przy zwiedzaniu wnętrza obowiązkowe długie spodnie i koszula, liczne pamiątki – głównie tandeta), a następnie do monastyru w Voronetzu (wstępy kosztują tyle samo, nie można fotografować wnętrza).
Jeszcze tego samego dnia wsiadamy do pociągu do Simerii. Podróż pociągiem urozmaica nam rozmowa z panią psycholog – wykładowcą na uniwersytecie w Kiszyniowie (rozmawiamy po rosyjsku).
23 VII 1999 (piątek)
Jedziemy sobie pociągiem (brudno, duszno, niewygodnie). Ok. 3:00 docieramy do Simerii (pociąg znowu zatrzymał się poza stacja, ale tym razem byliśmy na to przygotowani).
Pociąg do Petroszani odchodzi dopiero o 4:30. W międzyczasie wcinamy przywiezionego jeszcze z Gura Humorolu i arbuza i miejscową odmianę hot-doga (ten eksperyment również zakończył się sukcesem).
Na dworcu poznajemy pracownika schroniska “Buta” w Retezacie. Udziela nam kilku informacji, z których najważniejsze to te, że ostatnio panowała w tym rejonie powódź, szlaki są zniszczone i Salvamont (miejscowy GOPR) nie pozwala wychodzić w góry (???).
W Petrosani kolejna przesiadka na pociąg do Lupeni.
Robimy zakupy:
brzoskwinie – 12 000 lei/kg
900 g. cukru – 8 500-9 500 lei
pomidory – 3 000-5 000 lei/kg
duże chleby – 6 500 lei/szt.
ser biały solony – 23 000 lei/kg
Wsiadamy do autobusu do Cimpu Lui Neag (3 500 lei/os. – bagaż za darmo). Jedziemy około 45 minut, oglądając po drodze szkody po ostatniej powodzi. Ok. 0,5 godz. drogi od przystanku końcowego znajduje się cabana, a około 1 godz. drogi dalej znajduje się kompleks turystyczny Chei le Buta – położony u wylotu wąwozu. Po drodze oglądaliśmy bardzo wyraźne zniszczenia (zerwane mosty, rozmyte drogi) – pozostałości ostatniej powodzi.
Nocujemy dokładnie u wylotu wąwozu, w miejscu odejścia znaków (czerwone krzyże) (b. czysta woda do picia, doskonałe miejsca do kąpieli, dużo drewna na opał, las, polanka). Pół dnia postanawiamy przeznaczyć na odpoczynek i eksplorację samego wąwozu (kilka razy trzeba pokonywać strumień w bród) – był prześliczny !!!
W nocy było cudownie – od 00:00 do 3:00 błyskało i grzmiało okrutnie, deszcz lał się strumieniami z nieba.
24 VII 1999 (sobota)
Po odczekaniu nieprzyjemnej pogody i wysuszeniu namiotów, wychodzimy około 13:00 w kierunku Cabana Buta (około 4 godziny spokojnej drogi – przeważnie lasem). Po około 1,5 godz. doszliśmy do wspaniałego wodospadu.
Cabana jest w trakcie odbudowy – ślady wskazują na to, że się spaliła. Za 24 000 lei można zanocować w 8-osobowym obskurnym baraczku (łóżka piętrowe). Rozbicie własnego namiotu – 10 000 lei/os.
Dowiadujemy się tutaj, że większość szlaków w Retezacie jest zniszczonych (tydzień wcześniej była powódź) a Salvamont (ichniejszy GOPR) kazał wszystkim opuścić wyżej położone tereny, ze względu na załamanie pogody.
25 VII 1999 (niedziela)
Na 2000 m n.p.m. nadal wisiały chmury, ale z każdą chwilą było coraz więcej dziur ze słońcem na niebie. Wczesnym popołudniem zdecydowaliśmy się pójść dalej – nad Laku Bucura. Po o k. 45 minutach osiągamy przełęcz, skąd mamy pierwszy widok na Peleagę i Papuszę.
Według pracownika Cabana Buta mieliśmy w dolinie natrafić na jeziorko i mostek na rzeczce ???. Schodzimy do doliny, gdzie trafiamy na resztki zapory zbudowanej z drewnianych, grubych bali i kamieni. W samym środku była ona rozerwana przez wodę. Po mostku nie zostało ani śladu.
Po około 0,5 godz. pogoda zaczęła się łamać, więc zrezygnowaliśmy z dalszej wędrówki w kierunku Laku Bucura i zanocowaliśmy w niewielkim, drewnianym budynku Salvamontu. Warunki bardzo dobre – szczelny, prycze na 7 osób (ale wejdzie więcej), dobra woda. Jedynym mankamentem okazał się brak wystarczającej ilości opału, ale dla nas wystarczyło.
Po południu przyszedł do nas pasterz z ofertą nie do odrzucenia – kilogram sera owczego i 30 000 lei zmieniły właścicieli. Bardzo ciekawe było jego zachowanie – podszedł do metalowego słupka, na którym namalowany był znak szlaku, wyrwał go z ziemi zarzucił na ramię i poszedł do swojej stiny – widocznie był mu potrzebny J.
26 VII 1999 (poniedziałek)
Do Laku Butura idziemy około 1,5 godziny. Wyrosło tutaj małe, międzynarodowe miasteczko namiotów (Polacy, Czesi, Rumuni, itp.). Przy jeziorze placówka Salvamontu.
Zaraz po rozbiciu namiotów Andrzej i Kuba udają się na Peleagę i Papuszę – ładna pogoda, wieje bardzo silny wiatr (szczególnie na grani).
Po południu wychodzimy z Karoliną na krótką wycieczkę, w kierunku Lacul Portii. Dochodzimy do grani (Poarta Bucurei), skąd jednak wykurza nas zbliżająca się burza.
27 VII 1999 (wtorek)
Rano przeciera się na tyle, że próbujemy wyjść z Karoliną na Peleagę. Po około godzinie drogi dochodzimy na Custura Bucurei (2385 m n.p.m.), gdzie pogoda zupełnie się załamuje (zimno, wiatr, chmury i mgła, pojawiają się pierwsze błyskawice). Postanawiamy tym razem odpuścić i schodzimy do bazy.
Po około godzinie od przyjścia do namiotów na niebie znów pojawiają się większe płaty błękitu. Szybka decyzja i znów jesteśmy w drodze. Tym razem idziemy inną drogą – krótszą i szybszą. Po dojściu do grani okazuje się, że nie mamy zbyt wiele czasu – znowu zbliża się jakaś burza. Szybki odcinek granią, zaliczenie szczytu i jeszcze szybszy odwrót do namiocików. Oj, pobiegaliśmy tego dnia J
28 VII 1999 (środa)
Zwijamy obóz i wychodzimy na przeł. na wschód od Vf. Bucura , gdzie spotykamy Stankiego z kompanią (w końcu to przecież zupełnie normalne, żeby w środku Rumunii na jakiejś przełęczy spotkać kolegę z SKPG). Wychodzimy razem na Vf. Bucura i idziemy w kierunku Saua Retezat . Z przełęczy schodzimy do doliny Stanisoara. Stanki z ekipą zamierzają iść dalej granią. Dolina jest śliczna – długie, łagodne zejście z malowniczymi widoczkami, po prostu miooooodzio J
Nocujemy około godz. drogi w dół doliny od schroniska Pietrele . Warunki bardzo średnie.
29 VII (czwartek)
Schodzimy dalej doliną rzeki Nucsorul. Poniżej schroniska Poiana Cirnic łapiemy busika do Ohaba de Sub Piatra (15 000 lei/os). Po dojechaniu do stacji kolejowej okazało się, że w busiku jest kierowca (co jest rzeczą normalną) i szef. My ustalaliśmy cenę z kierowcą, a podczas wysiadania nagle okazało się, że szef się z nią nie zgadza. Kiedy Karolina wypłacała mu należną kasę, wściekł się i zaczął się na nią wydzierać. Kiedy ja zacząłem się z nim rozliczać, zaczął się wydzierać na swojego kierowcę J – biedak wyglądał jakby właśnie tracił pracę.
Jedziemy pociągiem do Simerii (personal – 7100 lei/os.), a dalej do Aradu i Oradei (personal – 44 700 lei/os.).
W Simerii małe zakupy:
arbuz – 4 500 lei/kg
pomidory – 3 000-5 000 lei/kg,
chleb – 2 000-5 000 lei/szt.
kwaśne mleko – 4,5 000 lei/0,5 l
woda mineralna – 5 500-6 000 lei/2 l
melon – 5 000-6 000 lei/kg
30 VII 1999 (piątek)
Pociąg z Oradei do Biharkeresztes na Węgrzech był oczywiście bardzo drogi (rapid – 90 000 lei/os.). Jedziemy więc taksówką do granicy (75 000/4 osoby + 4 bagaże Dacia wygladała smętnie) i przekraczamy ją pieszo. Kursy na granicy: 15 400 lei/$ – skup, 16 145 lei/$ – sprzedaż. Po stronie rumuńskiej nie można kupić forintów (oficjalnie nie ma wymiany). Po stronie węgierskiej skup dolarów po około 232 forinty.
Bilet z Biharkeresztes do Miszkolca kosztował 1530 forintów/os. Po drodze postanowiliśmy jednak wstąpić do Tokaju. Niestety pan konduktor stwierdził, że nie mamy odpowiednich biletów i musimy wykupić miejscówki za jakąś barbarzyńską cenę. Oczywiście nie przystaliśmy na tę propozycję i czym prędzej opuściliśmy niegościnny pociąg.
Dotarliśmy w końcu do Tokaju i poszliśmy szukać najciekawszej części miasta. Jako że wszyscy mieliśmy monotematyczne skojarzenia zwiedziliśmy …. winiarnię, później drugą, a na koniec …… trzecią. Wszystkie były śliczne i miały bardzo zasobne piwnice….
Jeszcze tego samego dnia spotkaliśmy w Miskolcu Stankiego. Krótki przejazd do Koszyc i ostatnia przesiadka na bezpośredni pociąg do ….. domciu J
31 VII 1999 (sobota)
Budzę się i znów jestem w Tarnowie. Reszta grupy pojechała do Nowego Sącza i Krakowa.