Świdowiec 1999
Otaczające nas góry jawiły się jako coś nieziemsko pięknego. Lekko pofalowane grzbiety ciągną się tam kilometrami, porośnięte tylko trawą mienią się odcieniami złotych i zielonych barw, kontrastujących z bielą chmur i błękitem nieba.
25 sierpnia roku pańskiego 1999, nasze drogi się rozeszły w Jasini. Część uczestników wyjazdu postanowiła wrócić do Polski, co wynikało z różnych przyczyn, głównie zdrowotnych. W poczynania pozostałych wdarł się jak burza dekadentyzm; padła propozycja zwiedzenia Kamieńca Podolskiego zamiast wędrować w Świdowiec. Pora ku temu była sposobna albowiem z Jasini można było dojechać pociągiem do Kamieńca. Jednak nie wszyscy postanowili poddać się zwątpieniu, niektórzy jeszcze gór nie mieli dość. Do tej nielicznej, i oczywiście doborowej, grupy należał niżej podpisany. Po południu pożegnaliśmy się z grupą jadącą do Kamieńca – zostało nas dziesięcioro. Powoli zaczęła się psuć pogoda – początkowo tylko siąpiło ale już po kwadransie padał regularny, gęsty deszcz. Nie ma co – świetny początek. Nocleg zaplanowaliśmy gdzieś nad Jasinią, ponieważ nie było czasu by wychodzić gdzieś wyżej a i aura nie sprzyjała dalszym eskapadom. Dzięki uprzejmości gospodarzy nocleg ten był niezwykle komfortowy – na równym polu z widokiem na Pietros. Wieczorem deszcz zelżał, my zaś szybko zjedliśmy coś przed snem i lulu.
Następny dzień powitał nas przepiękną panoramą Czarnohory, z wyraźnie wyróżniającymi się Pietrosem i Howerlą. Z każdą chwilą pogoda się polepszała a do śniadania wypiliśmy świeże mleko! Słowem cudo. Niestety nie ma nic za darmo – Michał postanawia wracać ze względu na ból zębów – nie pomagały środki przeciwbólowe a taka przypadłość odbiera zazwyczaj chęć do robienia czegokolwiek. Z Michałem do Polski wróciły także Anka i Beata. Na odchodne wypiliśmy a nimi szampana kupionego poprzedniego dnia w Jasini. Została nas siódemka – można by rzec siedmioro wspaniałych! Po dokonaniu przeglądu żarcia – a zostało tego dosyć sporo, poszliśmy w stronę Dagobratu – jednego z dwóch schronisk turystycznych w ukraińskich Karpatach. Stamtąd mieliśmy ruszyć na Bliźnicę. Należy tu wspomnieć, że Bliźnica jest najwyższym szczytem Świdowca, wznosi się na 1883 metrów nad poziom morza (choć nikt nie wie którego). Budynek schroniska sprawiał wrażenie opuszczonego, przez brudne szyby ledwo można było coś zobaczyć. Na polanach, które otaczają Dagobrat postawiono wiele nowych domów letniskowych – gdy szliśmy minęła nas nowa Toyota Landcruiser!! Ponieważ nie wszystkie drogi prowadzą do jeziorka po Bliźnicą musieliśmy zapytać o drogę. To okazało się zadaniem tylko dla orłów, bowiem nasze pokręcone umysły i bujna wyobraźnia przekonywały nas, że znajdujemy się w siedlisku organizacji eufemistycznie nazywanych “zorganizowaną przestępczością”. No bo skąd tu nowa Toyota? Po uzyskaniu potrzebnych nam informacji dotarliśmy na miejsce, gdzie rozbiliśmy obóz. Pomimo szybkiego spadku temperatury, związanego z zajściem słońca za grzbiet Bliźnicy, niektórzy postanowili zakosztować kąpieli w urokliwym jeziorku (między innymi autor). Woda była baaaaardzo zimna, jednak na pocieszenie dostaliśmy przepyszne spaghetti do śpiworów. Po kolacji zwyczajowe rozmowy i sen.
Rano, tradycyjnie już, powitały nas barany i owce. Pogoda nadal nam dopisywała, pokrzepieni kaszką i promieniami słońca ruszyliśmy więc w drogę. Trasa wiodła przez Tatulską i Tatarukę aż po przełęcz Okole. Może był to efekt pogody, korzystnego biometru czy też jakichś tajemniczych fluidów, dość że wszystkim nam dopisywały doskonałe humory. Otaczające nas góry jawiły się jako coś nieziemsko pięknego. Lekko pofalowane grzbiety ciągną się tam kilometrami, porośnięte tylko trawą mienią się odcieniami złotych i zielonych barw, kontrastujących z bielą chmur, błękitem nieba i granatem nielicznych jeziorek poniżej grani. Wszystkim entuzjastom egzotycznych, pięknych gór gorąco polecam – choć niewysoki Świdowiec pozostawia w pamięci niezatarte wspomnienia. Przy zejściu z Tataruki okazało się, że w wielu miejscach ścieżka ginie pośród gęstych zarośli i młodników, jednak udało nam się bezpiecznie dotrzeć na przełęcz Okole. Nocowaliśmy na bardzo przyjemnej polanie, poleconej przez Michała, która znajduje się jakiś kwadrans drogi od przełęczy. W ramach badań meteo – Marcin wlał do starego, zardzewiałego plujkometru (dla niewtajemniczonych – urządzenie do pomiaru opadów) jakieś dwa litry wody. Jakież było nasze zdziwienie gdy ta woda wypłynęła przez dziurę w zbiorniku plujkometru (czasem nazywanego też sputnikiem). Tego dnia na stokach Tatulskiej spotkaliśmy znajomych Pawła Marsa, którzy podobnie jak my ostatnie dni wyjazdu spędzali w Świdowcu. Później spotkaliśmy ich jeszcze w pociągu z Jasini do Lwowa.
Następny dzień stał pod kątem powrotu doliną Czarnej Cisy do Jasini. Na przełęczy spotkaliśmy kolejnych Polaków, którzy pocieszyli nas wiadomością, że większość mostów na Czarnej Cisie została zerwana przez niedawną powódź. Zostawiliśmy im dwa bochenki chleba (trochę już czerstwego – ale lepszy taki niż żaden, i tak wyglądali na zadowolonych), mieliśmy bowiem nadzieję zrobić jeszcze zakupy tego dnia w Jasini a oni planowali drogę przez Bratkowską, przełęcz Legionów w Gorgany. Droga w dół dłużyła nam się niemiłosiernie, jedynym jej urozmaiceniem było forsowanie rzeki na najprzeróżniejszych namiastkach mostów. W pewnym miejscu była to ścięta sosna przytwierdzona do drzew na brzegu stalową liną, nie tylko że dosyć niestabilna to dodatkowo trzeba było przedzierać się przez nie obcięte gałęzie. Do Jasini dotarliśmy około piątej – zdążyliśmy jeszcze kupić na drogę jabłka i resztkę chleba.
Ostatecznie ze Świdowcem pożegnaliśmy się około drugiej w nocy gdy przyjechał pociąg jadący do Lwowa, do którego dotłukliśmy się około jedenastej. Stąd wyjątkowo szybko i szczęśliwie złapaliśmy połączenie do Przemyśla, skąd w chwilę później mieliśmy pociąg do Krakowa – szczególnie przypadł nam do gustu nowy wagon, którym podróżowaliśmy. Najciekawszym epizodem powrotu było obserwowanie tragifarsy przemytniczej na granicy ukraińsko-polskiej. “Pani Gorzałka” jak ochrzcili kobietę przewożącą złoto i alkohol w pończochach studenci wracający z Odessy, ku jej głośnemu niezadowoleniu została szybko złapana i pozbawiona towaru przez celników. Później bez większych problemów ruszyliśmy w dalszą podróż.