Ukraińskie reminiscencje z sierpniowej wyprawy 2002
Tyle miejsc, tyle wydarzeń i wspomnień. Pozostał klimat, zdjęcia i pranie na sznurkach. I myśl, uporczywie krążąca w głowie: “Tam trzeba wrócić!”
Wrócił. Wyprawa, o której mówił od miesięcy, na temat której snuł marzenia i plany, do której przygotowania zajęły większość czasu w ostatnich dniach przed jej rozpoczęciem, stała się faktem.
Ukraińskie Karpaty Wschodnie i dawne twierdze Rzeczypospolitej zostały przedeptane i zwiedzone. Cóż, może nie każda grań i nie wszystkie fortece – ale ogólny obraz powstał i czeka tylko na przywołanie. Wystarczy przymknąć powieki…
* * *
… rozciągały się piękne widoki. Po głęboko błękitnym niebie ścigały się rzadkie cumulusy.
– O, widzę cirrusa! – krzyknął rozentuzjazmowany Robert wskazując na bliżej niezidentyfikowany obiekt na nieboskłonie – jest wyraźnie zakrzywiony na końcu!
– Cirrus na niebie, pogoda się może popsuć – sentencjonalnie podsumował Góral poprawiając rzemyki od plecaka.
– Nie ludkowie, to nie ten cirrus. Tamten od pogody jest inny – uśmiech na twarzy Brzozy był pełen satysfakcji, choć nieco przysłaniała go powstała w ciągu ostatnich tygodni bródka.
– Ależ ten Świdowiec jest piękny. A jaki plastyczny! I ciągle nad lasem! Niesamowite! Piękne! Powalające! – po raz setny powtarzał Cienki, obracający się na wszystkie strony.
– Czy nam aby nie jest za dobrze? – charakterystyczny glos nie pozostawiał wątpliwości co do tożsamości jego właścicielki.
I rzeczywiście, było się czym zachwycać. Wokół roztaczało się morze gór. Wzdłuż głównego grzbietu Świdowca biegła wyraźna ścieżka, do której dostać się można było po jednym z wielu ramion wysyłanych przez pasmo na północ i południe. Wiodącą barwą była złocistość miodu – wszechobecne połoninne trawy nadawały ten kolor dalej odległym grzbietom. Gdzieś – jeszcze daleko na horyzoncie – majaczyła Bliźnica, która była celem dzisiejszego odcinka.
Od czasu do czasu mijali innych wędrowców, którzy korzystając z wolnego od pracy Dnia Niepodległości wybrali się na wycieczkę.
– Ha, to pewnie nasi, bo mają kijki – Robert wskazał na parę zbliżająca się do grupy z przeciwnej strony. I rzeczywiście, już wkrótce przywitało ich gromkie “Cześć”. Zastanawiające, jak po sprzęcie można poznać czy mijająca osoba jest wędrowcem – tubylcem czy przybyszem zza granicy.
Dzień był przepiękny. Ostatni odcinek w górach był ukoronowaniem wszystkich poprzednich. Delikatne chmurki. Wietrzyk gładzący opalone lica. I góry, góry, góry. Gdzie wzrok powędrował, tam napotykał na obłe kopy, jakże karpackie. Wszystko ponad lasem, wydawałoby się w zasięgu ręki. A nad nimi tylko kruki, które często patrolowały okolice. Sielanka – jakże łatwo można zapomnieć, ze nie zawsze tak było…
* * *
… woda wlewała się wszędzie. Uparcie wyszukiwała najmniejsze dziurki i nieszczelności w ubraniu i natychmiast pojawiała się w miejscach, o których jeszcze przed chwila sądził, ze były suche. Kurtka, nosząca dumne miano nieprzemakalnej – wszak to goretex – już dawno zmieniła się w płachtę mokrej, przylegającej do ciała materii. Tysięczny raz poprawił plecak, któremu jeszcze niewiele ubyło z ciężaru, jaki miał na początku wyjazdu. “Przecież to dopiero czwarty dzień” – pomyślał z przekąsem zaciskając wargi w bezsilnej złości. Kolejna kropla potu powoli ściekała po czole docierając do brwi i nieprzyjemnie łaskocząc. Jednak kijki, które od czterech godzin trzymał w rękach nie pozwalały na łatwe jej otarcie.
Deszcz padał od czterech dni. Padał nieprzerwanie, objął w posiadanie cale Gorgany zasnuwając je nieprzeniknioną szarością. Tylko czasem gdzieś daleko – i wysoko – kurtyna wody na chwile rozrywała się ukazując wyniosłego giganta.
Ich celem była Popadia – ale nie mogli do niej dotrzeć. Nie w takich warunkach. Uparte próby podejmowane w kolejnych dniach skazane były na niepowodzenie: mimo graniczącego z szaleństwem wdrapywania się na mokre głazy, mozolnego przedzierania przez krzaki kosówki, niepodzielnie panującej tu na wszystkich zboczach, dreptania po nielicznych drogach, rozmokłych i spęczniałych od wody, zawsze schodzili na nocleg w bezimienne doliny przepełnione szumem wezbranych potoków.
“Dobrze, że chociaż buty mam jeszcze suche” – pomyślał w przebłysku irracjonalnej radości.
– Ludkowie, schodzimy potokiem do chatki, gdzie dziś nocowaliśmy! W prostej linii to nieco ponad 2 km – Brzoza zakończył kilkuminutowy ceremoniał odprawiany co jakiś czas ze swoim elektronicznym pupilkiem, najnowszej generacji odbiornikiem sygnałów GPS, następcą poprzedniego, który został wyprany w polarze.
Kolejne osoby przed nim wchodziły w mocny nurt niepozornego zwykle potoczku, który jednak tym razem sięgał, bagatela, do połowy łydki. Szkoda, ze buty kończyły się nieco ponad kostką.
Usta zmieniły mu się w wąską kreskę.
* * *
– Czy nam nie jest aby za dobrze? Powiem wam, ze takich dobrych rzeczy to w domu nie jadam – Kulka jak zwykle głośno okazała swój entuzjazm.
– No, tej zupy porządna restauracja by się nie powstydziła – ocenił Ryszard biorąc próbkę ziemniaczanej do ust.
Punktem kulminacyjnym tego wieczoru była Zupa Ziemniaczana, z prawdziwych ziemniaków otrzymanych od kopiących siano Hucułów. Roztaczała ona aromat godny królewskiego stołu, który natrętnie wkręcał się w nozdrza, i wydobywał różnorakie tonacje wszelakiego burczenia z brzuchów wygłodniałej młodzieży.
Szefowa kuchni dyrygowała co wieczór składnikami noszonej w plecakach kuchni, wyczarowując z pozornie niepozornych półproduktów: konserwy turystycznej TESCO, makaronu TESCO względnie ryżu TESCO lub kaszy TESCO, sosów grzybowych, myśliwskich zakupionych – tu niespodzianka – w TESCO, oraz przypraw z magicznego czerwonego pudełka – o proweniencji przeważnie a la TESCO – podstawę wyżywienia – BRYJĘ.
Wtedy jednak trafiło się im coś więcej. Rodzynek, który jak błyskawica rozświetlił monotonię BRYI. Perełka stanowiąca przysmak i pieszczotę dla podniebienia. To była właśnie ona – Wspaniała Zupa Ziemniaczana, o której opowieści niech krążą długo i przechodzą na następne pokolenia. Nawet krytyka sosu borowikowo-podgrzybkowego, która wysunął Ryszard porównując jego wygląd – ale tylko wygląd – do kloaki, nie zdołała zepsuć nastroju i ogólnego poruszenia wywołanego przez Żupę.
Niech żyje Zupa Ziemniaczana na Przełęczy Legionów!
* * *
Wiele jeszcze innych wydarzeń i sytuacji miał przed oczyma, piorąc po przyjeździe w pierwszy dzień września śpiwór. Zastanawiał się, które najlepiej opisałyby wyprawę…
… – W tych pięknych okolicznościach, w jakich się znajdujemy nie pozostało mi nic innego, jak podsumowując niedawno czynione starania powiedzieć: smaaczneegooo! – rozpoczął kolejny posiłek Brzoza.
– Bum bum bum bum, Panie Jezu, nasze słonko, bum bum bum bum pobłogosław to jedzonko bum bum bum bum – zgrabny dwuwiersz rozbrzmiał dźwięcznym echem wśród szczytów i dolin…
… – Jola trochę na prawo, o tak, dobrze, Kuba kroczek do przodu, Jadzia przysuń się do Moni, Iwona uśmiechnij się, Tomku mógłbyś odrobinę unieść rękę?, dobrze, no już prawie, no może jeszcze Agnieszka z Bartkiem troszkę w lewo, Marku nie podskakuj przez momencik, hmm, no chyba już będzie dobrze, Kasia ciut do tylu, Justyna dwa kroki po skosie na południowy-wschód, kochani, jest dobrze, uwaga aa, robieeee…ojej, poruszyło mi się…
… kaszka z rodzynkami, crunchami i jabłkami w pierwszy poranek…
… – Bielaja Bierioza, ja tiebia lublju!!! – kolejny refren granej właśnie piosenki przypomniał im, że restauracja “Bieriozka” w Kamieńcu Podolskim bez ochybki należy do ulubionych lokalów gastronomicznych Brzozy…
… “[…] Odnosić się do Hucułów życzliwie, gdyż ogólnie na to zasługują, pozyskać ich. […] Nie depczmy bezmyślnie łąk kośnych i zagajników, nie płoszmy zwierzyny. Tylko w ten sposób zjednamy sobie życzliwość gazdów i leśników. Nie rozniecajmy ognia w lesie ze względu na niebezpieczeństwo pożaru. […] nie rozrzucajmy czerepów szklanych. Nie niszczmy schronów i szałasów paleniem inwentarza. […] miejmy wzgląd na sąsiadów. Nie mąćmy im spoczynku nocnego, który jest konieczny do pokonania trudów wycieczki”…
… kaszka z rodzynkami, crunchami w drugi poranek…
… nagłe szarpnięcie wagonu wyrwało go ze snu. Podniósł opuchnięte powieki. Dopiero w blasku wstającego dnia zobaczył specyfikę ukraińskich pociągów: brak przedziałów, duże pakunki, wszędzie milczący ludzie leżący na dwupoziomowych leżankach podwieszonych przy ścianach wagonu po lewej i prawej. Za oknem powoli – bardzo powoli – przesuwał się krajobraz…
… kaszka z rodzynkami, crunchami w szósty poranek…
… coraz bliższe grzmoty zmusiły ich do rozbicia obozu niewiele poniżej grzbietu, na niecce zasłoniętej od południa zboczem, na której trawa walczyła o przetrwanie z krzakami borówki i kosodrzewiną. Skarlałe świerczki posłużyły jako opał na ognisko, kamienie pozbierane z najbliższej okolicy ułożone zostały w kopczyki podtrzymujące jagę. Parę kilometrów dalej na północ szalała burza. Rafajłowa zniknęła w zasłonie deszczu. Nad nimi świeciło słońce. Za chwilę zobaczyli potężną tęczę opierającą końcówki swego łuku o las poniżej. Połonina Czarna roztaczała przed nimi swe uroki…
… kaszka z crunchami w dziesiąty poranek…
… ostatnie kilka kroków wydźwignęło go na szczyt Bratkowskiej. Spojrzał na wschód i zobaczył ją. Rysowała się niewyraźnie, jako daleki ale potężny, szary w przedpołudniowym słońcu wał. Wyraźne wypiętrzenie już wkrótce zidentyfikował – to Pietros!. Majestatyczna, cicha i nieruchoma – ale budząca szacunek swym ogromem. Obiecująca długą wędrówkę nieskończoną połonina rozciągnięta po horyzont. Czarnohora. Tym razem się nie udało – jednak jeszcze tyle wakacji przed nim…
… kaszka w dwunasty poranek…
… Buczacz, Skała Podolska, Chocim, Kamieniec – cztery miejsca, cztery zamki, cztery świadectwa minionych czasów. Stare słupki graniczne z orzełkiem w koronie i data 1923. Ludzie mówiący po polsku, rozumiejący polska mowę, mający rodzinę w Polsce. Polskie kościoły, krzyże z polskimi napisami. Cichy cmentarzyk Legionistów pod przełęczą Legionów…
Tyle miejsc, tyle wydarzeń i wspomnień. Pozostał klimat, zdjęcia i pranie na sznurkach. I myśl, uporczywie krążąca w głowie: “Tam trzeba wrócić!”