Sen o Kaukazie – relacja z wyprawy na Elbrus
“Bo tu są dwa cmentarze – jeden nasz – muzułmański a drugi pełen takich alpinistów jak wy – katolicki”. Zrozumieliśmy wtedy, że tej wojny nie przegraliśmy do końca… Co wyniosłam z tej wyprawy? Pokorę. Umiejętność wywieszenia białej flagi wtedy gdy przychodzi na to pora. Uwierzcie, że to wielka umiejętność. A Góra? Stoi tam i stać będzie. Zdobędę ją – to wiem. Na pewno.
Spełnił się w pewien wrześniowy dzień. A, że wszystko ma swój początek więc ta historia też go ma – na stacji dworca PKP – Warszawa Wschodnia. A nie… W zasadzie już w pociągu z Katowic w którym to poznaliśmy (ja i mój towarzysz – główny bohater mojej rosyjskiej historii – Maciek) muzyka z instrumentem klawiszowym na plecach. Tak – dokładnie – jak widać jedni noszą na plecach plecaki a inni… mini-fortepiany.
Po ogólnoprzedziałowej instrukcji obsługi raków, czekanów, prezentacji butów typu „skorupa” w nastrojach typu „jestem super” dotarliśmy do wyżej wspomnianej warszawskiej stacji na której poznaliśmy resztę towarzyszy wyprawy. Po krótkiej części oficjalnej (z której nie wyniosłam ani jednego imienia a zapamiętałam może jedną twarz i obraz sterty plecaków) wsiedliśmy do naszej pierwszej przygody. Ups… znaczy się do rosyjskiego pociągu relacji Warszawa – Moskwa. Oczywiście zamiast wygodnych, pustych kuszetek dostaliśmy nie pustą, wygodną kuszetkę z… białoruskim księdzem w pakiecie. Tak, tak i to nie byle jakim (a jak!) a czytającym filozofie komunizmu i milczącym jak grób. Próby zagadywania (wkońcu trzeba dbać o przyjaźń międzynarodową, a i przecież filozofia to moja „działka”) skończyły się porażką a ksiądz z biegiem czasu był coraz mniej przez nas zauważany (choć zajmował pół kuszetki) by wreszcie niepostrzeżenie wysiąść w nocy z naszej przygody, w Mińsku.
Obudziliśmy się w Rosji ze smutkiem, że po Białorusi zostały tylko tłuste plamy na spodniach – po plackach ziemniaczanych, które kupiliśmy od kobiet wbiegających do wolno jadącego pociągu (przeliteruję: w b i e g a j ą c y c h ). Niestety, każdy musi jakoś zarobić na chleb.
Ale do rzeczy. Znaczy się do Moskwy. Po zameldowaniu się w hoteliku (całkiem przyjemnym o zapachu bylejakich papierosów) dzikim pędem udaliśmy się „na miasto” by zmęczyć nogi, nacieszyć oczy, zapełnić pierwszymi zdjęciami karty aparatów i zagłuszyć tęsknotę (i ciekawość) przed Elbrusem – Górą – na którą tak bardzo czekaliśmy.
Kolejnego dnia (z premedytacją nie wspomnę tu o naszym pobycie w Caffe Puszkin w którym to najmniejsza kawa świata kosztowała 12 zł a jeszcze mniejsze ciastko bardzo pasujące do wyżej wymienionego napoju – 40 zł) pojechaliśmy na moskiewskie lotnisko – Domodiedovo – trzymając w ręku bilety (a może lepsze słowo: przepustki?) do Mineralnych Wód na Kaukazie. Należy w tym miejscu wspomnieć, że z racji nie-chcenia wydawania (nie istniejących) pieniędzy za nadbagaż (namioty, sprzęt, zimowe ciuchy, jedzenie – to wszystko naprawdę waży tony! hm… a na pewno setki kilogramów, no dobra – dziesiątki) ubraliśmy nasze grube – wyprawowe ciuchy (co niektórzy i buty) na siebie i wylądowaliśmy na Kaukazie w 38 stopniowym upale (tu nie będę niczego komentowała).
Stamtąd busem pojechaliśmy do wioski Terskol położonej w dolinie Baksan. Niesamowita trasa! Polecam wszystkim! Cudne Góry i… niezły slalom między krowami i wszystkim co ma cztery nogi. Na miejscu, po rozlokowaniu się w naszym tymczasowym mieszkaniu późnym wieczorem udało nam się zjeść obiad na który standardowo czeka się baaaaaaaaaaaardzoooo dłuuuuuugo (albo jeszcze dłużej) i przyszedł kolejny dzień – który spędziliśmy na wycieczce aklimatyzacyjnej na Czegiet (około 3000 m n.p.m.). Tam pierwszy raz mogłam spojrzeć w „oczy” mojej Górze. To tam pierwszy raz liznęła mnie językiem niepokoju. Zaczarowała wielkością.
Chcieliśmy zdobyć Górę naprawdę. Od podstaw. Nie podjeżdżając kolejką (a można!). Chcieliśmy ją zdobyć przez wielkie Z. Zaczęliśmy rano. Upał. W ciężkich butach szliśmy przez piach którym oddychaliśmy na zmianę z powietrzem. Mieliśmy mało wody, ale szliśmy i szliśmy. Dalej przez piach, potem przez budkę z jedzeniem, rzekę, kamienie… a nad głowami niczym bat groźnie wisiała nadchodząca burza.
Po paru godzinach marszu doszliśmy do pierwszej bazy – Stacji Mir (3500 m n.p.m.). Doszliśmy przed burzą która przyszła w nocy, była jasna, krzycząca, wlewająca litry wody do stacji w której spaliśmy ale… wcześniej było cudownie – pełna nirwana – ja – Góry – i koniec. Nic poza nami. Tak jakby świat się skończył. Pewnie każdy z nas tam czuł się wyjątkowo. Byliśmy tacy mali w tych wielkich Górach, ale mieliśmy wspólny cel. Spełnialiśmy jedno ze swoich marzeń. Siedliśmy na skałach. Patrząc na Góry pisałam w głowie wiersze. Tam byliśmy sobą. Przestaliśmy udawać. Bo przecież tam u góry nie ma miejsca na teatr… tam nie ma widzów ani kurtyny, o garderobie nie wspomnę. Bo też jej nie ma.
Burza (już wspomniana) tej nocy była straszna – a, że burz nie lubię – z natury – to nie będę opisywała jej kolorów i dźwięków – choć były wyjątkowo intensywne (!). Kolejnego ranka z cholernie (dosłownie) ciężkimi plecakami poszliśmy dalej. Było ciepło i ciepło i coraz mniej ciepło… A potem zaczynało być zimo i zimno i zimniej… I weszliśmy na lodowiec (wcześniej mijać oczywiście tzw. “boczek”- 3780 m n.p.m. – mini hoteliki w śmiesznych beczkach dla turystów mniej znamiotyzowanych) i… pomyliliśmy z Maćkiem drogę co dało nam okazję podziwiać OLBRZYMIE szczeliny w bardzo DUŻEJ ilości które trzeba było obchodzić, obchodzić, obcho… i zmienić drogę w efekcie czego nadplanowo musieliśmy przeprawiać się przez wyjątkowo rwący strumień (ale ciiiiiicho, nie mówcie nikomu, a tym bardziej mojej Mamie).
Po południu doszliśmy do obozu drugiego – ruin spalonego schroniska Prjut (4200 m n.p.m.) i dzień zakończyliśmy w cieplutkich śpiworkach mieszczących się w świeżo rozbitym namiocie (ten trzeci z nami w namiocie to Lesiu – przesympatyczny człowiek, nasz współlokator, mający problem ze snem na wysokości i słuchający gruzińskiej muzyki w nocy przez swoje maleńkie radyjko – tak, żeby żadne strachy na lachy nam do głów nie wchodziły, dwóch obok to koledzy z wyprawy: Adaś i Kamil).
Kolejny dzień to dzień moich urodzin. Dziękuje tym którzy pamiętali i tym (Maciek!) którzy wtargali prezent (a raczej jego fotografie) na 4 tysiące! Szok! I to jaki miły! Ten dzień to też wyjście do Skał Pastuchowa (około 4800 m n.p.m). Jezu! Jak tam było pięknie! A jak głowa bolała to wie tylko ten który tam był. No ale cóż – pasja wymaga poświęceń. Głowa to tylko głowa… dobrze, że nogi działały! Nie ma co marudzić. Trochę śmiechu, herbaty i podnosząca się zawartość żołądka i w dół! Po zejściu do obozu dopadła mnie sero-faza za co przepraszam współlokatorów i wszystkich ser posiadjących!
Popołudnie było czasem wgapiania się przez siebie – w te wielkie Góry – które szeptały nasze imiona i zapewne zauważały nasze uśmiechnięte twarze. Szkoda tylko, że szybko zachodziło słońce i godzinie 16:00 kończył się dzień… i nadchodził czas nocy, czas snu – na szczęście w moim wypadku bardzo spokojnego i głębokiego (a nawet do czasu w suchym śpiworze).
Potem czas płynął wolno. Na rozmowach, grach w karty, grupowych bitwach o książki które na tej wysokości nabierają wyjątkowej wartości intelektualnej i czasochłonnej (Magda, dzięki!). Niby nic, niby dobrze… ale każda chwila była coraz zimniejsza. Coraz rzadziej robiliśmy sejmiki pogodowe ale… stało się – zaplanowaliśmy atak szczytowy na godzinę pierwszą w nocy. Wieczór był nerwowy – Maciek gotował wodę i robił herbatę a ja chyba bardziej przeszkadzałam nicnierobieniem. I przyszła noc. Czy spaliśmy? Nie wiem. O północy w namiotach wśród naturalnej ciszy słychać było nienaturalny dźwięk – budzika.
Godziny na marszu mijały wyjątkowo szybko. Ciągle w głowie słyszałam: i raz i dwa i raz i dwa – niczym mantra słowa wypowiadane przez szefa naszej wyprawy – Adasia. Niewiele więcej pamiętam. Pamiętam tylko radość, że głowa nie boli… Pamiętam odpoczynek i to, że szło nas coraz mniej i mniej… Pamiętam radość pierwszego przekroczenia 5000 m n.p.m. a potem STOP. Siedzimy z Maćkiem gdzieś wysoko w Górach, pijemy herbatę, nie bolą nas głowy… idzie burza. Widać złe chmury. Zostajemy. Niektórzy próbują walczyć. Wiat zrzuca kolegę z Bydgoszczy w dół – 20 metrów – wszyscy decydują o powrocie. Każdy z nas walczy w swojej prywatnej wojnie. Bez efektu. Przegrywamy. Wszyscy. Jak jeden.
Nasz powrót z ponad 5000 m n.p.m był wiecznością przeplataną snem. Zmęczenie kładło nas na ziemi. Kazało nam zasypiać krótkimi snami. A rozsądek i doświadczenie wyrywał nas z tego snu karząc iść w dół. Obiecywaliśmy, że przejdziemy 10 metrów – upadaliśmy po trzech – leżeliśmy nie wiadomo jak długo – znów obiecywaliśmy sobie dziesięć metrów i znów upadaliśmy… Kto wie jaka to siła kazała iść w dół? Ja nie wiem, ale musiała być duża. Gdy doszłam do obozu w pierwszym odruchu położyłam się przy namiocie. No przecież doszłam! Koniec misji – już nie muszę iść! Pamiętam uderzenie czekanem w ziemie i czyjeś słowa: wrócili! Drugi odruch kazał wpełznąć mi do namiotu i zasnąć kamiennym snem. Gdy obudziłam się zobaczyłam Lesia, który właśnie wracał do obozu. Miał bardzo spuchniętą twarz. Zasnął natychmiast by chwile później otworzyć oczy i powiedzieć: Boże! Przespałem całą dobę. I znów zasnąć. Na dobre pół doby. Tej nocy przyszedł straszny wiatr. Tańczył w parze z naszym namiotem… aż do rana.
Kolejne dni były walką z pogodą. Próbami wyjścia. Bezskutecznymi. Gdybaniem, planowaniem, mokrymi śpiworami i coraz większym mrozem aż… przyszedł śnieg. Zaczął zasypywać szary lodowiec. I zasypał nasze nadzieje na zdobycie Elbrusa. Siedzieliśmy w namiocie – zimno nie pozwalało wyjść i zrobić herbaty – tylko Maciek odważna bestia z nim walczył – skutecznie! A do tego zaprzyjaźniał się z sąsiadami z Rosji i Ukrainy. A właśnie! Wspomnę tu o super ludziach których poznaliśmy – z Ukrainy (uczyli nas grać na drumli i flecie) – i o Rosjaninie Paszy, który wielokrotnie próbował zdobyć Elbrus, ale zawsze zatrzymywał się w okolicy 5000 m n.p.m a raczej kładł się tam… Biedak. Chęci to on miał, ale w głowie. Jego ciało miało chyba inne plany. Po wielu dniach zrezygnowany – zszedł z Góry.
W dół schodziliśmy w śnieżycy. Strasznej. Która zabierała możliwość oddychania. Długo zastanawialiśmy się jak zejść. Spotykaliśmy ludzi którzy błądzili od godzin po okolicy szukając drogi w dół i Polaków którzy zabłądzili. Nie wiadomo skąd pojawiła się Niemka (nikt nic więcej o niej nie wie) kazała zaufać, uśmiechnęła się i poszliśmy za nią. Krok za krokiem. Po drodze pewnie działo się wiele, ale szaleńczy wiatr zagłuszał wszystko, nawet nasze czarne myśli. Wiedzieliśmy, że musimy ZEJŚĆ. I zeszliśmy. Z opuszczonym głowami. Już wtedy obiecałam, że tam wrócę. Komu? Górze.
Na dole był smutek. Takie niespełnienie. Przegrana. Ciągłe rozmowy, pytania: a może trzeba było iść na górę? A może trzeba było zostać i czekać na „okno” pogodowe? Poszliśmy w Góry. Siedliśmy w górskiej chatce. Jedliśmy miejscowe specjały gdy nieopodal, na górze obok zaczęła schodzić lawina. Wielkie górskie widowisko. I starsza wtedy Bałkarka która podawała jedzenie odpowiedziała na zadane wcześniej pytanie: Bo tu są dwa cmentarze – jeden nasz – muzułmański a drugi pełen takich alpinistów jak wy – katolicki”. Spojrzeliśmy wszyscy na siebie. Uśmiechnęliśmy się do „naszej” Góry która dumnie stała za naszymi plecami. Tego dnia już nic nie musieliśmy mówić. Zrozumieliśmy, że tej wojny nie przegraliśmy do końca.
Co było potem? Powrót (w tym opanowanie do perfekcji spania w pociągu, w piżamie, a jak!).
Co wyniosłam z tej wyprawy? Pokorę. Umiejętność wywieszenia białej flagi wtedy gdy przychodzi na to pora. Uwierzcie, że to wielka umiejętność. A Góra? Stoi tam i stać będzie. Zdobędę ją – to wiem. Na pewno.
PS. Podziękowania dla Przyjaciół z Klubu Annapurna za możliwość bycia TAM I WTEDY.
PS1. Autorka (znaczy się ja) świadomie pisze słowo Góra z wielkiej litery. To tak jakby pisać Renata z małej.
PS2. Każdy ma jakieś „halo”. Ja postanowiłam kolekcjonować fotografie jedzenia samolotowego ;-)Zaczynamy od rosyjskich linii lotniczych – Aeroflot.
Żal mi, ale ta historia się tu musi skończyć.
Paka!