Sprowadzony z Kasprowego
Ratownicy TOPR sprowadzili z Kasprowego Wierchu turystę, który przecenił swoje możliwości i nie docenił Gór. Warunki turystyczne były ciężkie, obowiązywała lawinowa “czwórka”. Poniżej historia popełnionego tatrzańskiego głupstwa. Ku przestrodze…
17 lutego, godzina 8:00 rano. IV stopień zagrożenia lawinowego. Wlewam wrzątek do termosu, zaparzam herbatę i zabieram się za śniadanie. Nie chcę spędzić całego dnia w Murowańcu, więc postanawiam wybrać się na Kasprowy. Pakuję plecak, zabieram sprzęt i wychodzę na szlak. Nadal pada śnieg, którego zalega już sporo.
Szlak jest całkowicie nieprzetarty, więc cieszę się, że jestem tu pierwszy i będę mógł sprawdzić swoje możliwości w pokonywaniu zwałów śniegu. Śnieg sięga dużo powyżej kolan, a w większości miejsc po pas. Dla większej frajdy zbaczam nieco z przyjętej trasy i oddalam od tyczek. Chcę zahaczyć o pobliskie wybrzuszenia, na które podejście w tych warunkach daje satysfakcję. Śnieg jest kopny. Wbijam głęboko czekan, lecz nie trzyma zbyt dobrze, więc muszę sobie pomagać rękami i kopać w białej masie, która osuwa się spod butów. Im większe trudności, tym pokonanie każdego następnego odcinka daje większą satysfakcję. Na ostatnim odcinku juz mocno odsuwam się od szlaku i zamiast przy trasie narciarskiej, kopię się w śniegu w okolicach punktu widokowego. Udało się. Po 5 godzinach torowania jestem na szczycie.
Gdy wracam, ktoś żartuje krzycząc z wyciągu:
– Człowieku, skądżeś się tu wziął bez nart?
– Czasem tak trzeba – odpowiadam i idę dalej, znów zapadając się co krok.
Pod koniec wędrówki w Dolinę schodzi już mgła.
18 lutego, godzina 8:00 rano. Nadal lawinowa czwórka. Zachęcony wczorajszym dokonaniem, postanawiam wybrać się w ambitniejszą trasę. Pogoda jest już znacznie przyjemniejsza. Za oknem pojawia się słońce i błękit tatrzańskiego nieba.
Opuszczam Dolinę Gąsienicową, zostawiając w tyle urzekający widok.
Swoje kroki kieruję w kierunku Boczania.
Widoki są kapitalne. Na szlaku spotykam jednego z ratowników TOPRu. W tym momencie nawet nie przypuszczam, że z TOPRem będę miał dziś jeszcze do czynienia.
Mija 10.00. Docieram do Kuźnic. Krótka przerwa na odpoczynek i posiłek. Zachęcony ładną pogoda postanawiam wrócić do Murowańca przez Kasprowy.
Ze szlaku rozpościerają się równie piękne widoki.
Przez góry majestatycznie zaczynają przelewać się chmury, ale nie zwracam na to jeszcze uwagi zauroczony spektaklem natury.
Docieram do Myślenickich Turni. Zaczynają się pierwsze kłopoty. Stawiam nogę w śniegu i zapadam się po pas. Nad głową przesuwa się kolejka na Kasprowy. Przede mną nie widać żadnych śladów. Korzystając z pomocy GPSa zaczynam iść zgodnie z jego wskazaniami. Docieram do pierwszego trasera. Dzięki temu wiem, ze jestem na dobrej drodze i zachęcony tym drobnym zwycięstwem postanawiam przeć dalej. Mam dziwne przeczucie, ze w taki właśnie sposób spełnia się sen o wchodzeniu na schody, gdy nogi staja się coraz cięższe i zatapiają się, jak w gęstej smole.
Wskazania GPSa nie dają pewności co do kierunku torowania drogi. Trafiam na nawisy śnieżne, przez co zapadam się w śnieg powyżej pasa. Próbuję wydostać z tej pułapki. Na szczęście ułatwia mi to pobliskie drzewo zanurzone w śniegu.
Nie widzę wokół żadnych oznaczeń szlaku, lecz zauważam przykryta śniegiem drewniana barierkę. Podążam w jej kierunku. Zapadam się coraz głębiej i kilkakrotnie próbuję odnaleźć właściwy tor marszu, przekopując połacie śniegu.
Zaczynam iść na kolanach, aby zwiększyć powierzchnię ciała mającą styczność ze śniegiem. Czekanem badam teren przed sobą, nie mając pewności, co kryje się pod powierzchnią. Idę tam, gdzie wyczuwam twardsze podłoże. Tym sposobem udaje mi się przejść kilkaset metrów.
Nagle spostrzegam ludzi zjeżdżających na deskach. Pytam, czy tedy dojdę na Kasprowy. “Jasne, właśnie zjeżdżamy z Kasprowego.” Podążam więc śladem, który pozostawili. Śnieg nadal się zapada. Po chwili ślad się urywa, gdyż zacierany jest przez wiejący coraz silniej wiatr.
Zauważam kolejna tyczkę, więc podbudowany jej widokiem zaczynam podążać w tym kierunku. Wiatr wciąż wzmaga na sile. Docieram w okolice Suchej Czuby. Na trawersie spotykam narciarza, a za nim turystę, który podobnie jak ja, brodzi po pas w śniegu, idąc w przeciwnym kierunku. Dowiaduję się od niego, ze dalej czeka mnie to samo i jeszcze chwilę będę mógł iść po jego śladach. Chwila ta nie trwa jednak długo. Wzmagający wiatr robi swoje. Niebo nad szczytami gór wygląda coraz groźniej.
Kolejna tyczka dodaje mi odwagi i podążam zgodnie z jej wskazaniem. Idąc prawie na czworaka mijam Suchą Czubę. Moim oczom ukazuje się śnieżne pole. Na chwile wracam, aby schować się za skałą, gdyż śnieg zaczyna sypać mi w oczy. Mam duże problemy ze wzrokiem. Nadciąga coraz więcej chmur.
Postanawiam iść dalej. Nie chce wracać, gdyż pamiętam stromiznę prowadząca w dół oraz zwały śniegu, które przy czwartym lawinowym nie dają mi pewności, ze nie zjadę razem z nimi. Brodzę więc nadal, zapadając się po pas. Podążam w kierunku mrocznej pogody. Robię ostatnie zdjęcie – aparat przestaje łapać ostrość, bo zaczyna schodzić mgła. A ja przestaje myśleć o robieniu zdjęć.
Oddychanie w zamieci staje się coraz trudniejsze. Co chwilę przestaję torować i odwracam się, aby nabrać powietrza. Na rzęsach zaczynają osiadać mi kryształki lodu. Przecieram oczy rękawicą i kieruję wzrok ku kolejnej tyczce. Jest dość dziwnie wbita w śnieg. Wydaje mi się, ze znajduje się dość nisko, jakby postawiona za śnieżnym nawisem. Postanawiam ja ominąć. Zaczyna zapadać zmrok. Jest coraz ciemniej. Idzie się coraz ciężej. W końcu brnę na czworaka, kładąc dodatkowo czekan płasko na śniegu, aby wywierać jak najmniejszy punktowy nacisk. Czasem się udaje. A czasem nie i znów wpadam po pas, wygrzebuję się i próbuję iść dalej. Mija kolejna godzina.
Zapadają juz całkowite ciemności. Pech, ze nie mam przy sobie czołówki. Zapakowany do plecaka Maglite na niewiele zda się w tych warunkach. Potrzebuje rąk, aby utrzymać równowagę. W ciemnościach zaczynam badać śnieg czekanem. Śnieg na szczęście staje się coraz twardszy i mogę stanąć na nogi. Jestem kompletnie wyczerpany.
GPS pokazuje, ze trzymam się szlaku. Zasilanie jednak zaczyna szwankować. Podświetlenia nie da się uruchomić. Mróz zaczyna wykańczać juz zapasowa parę baterii, które wziąłem ze sobą. Wyłączam GPSa i zostawiam go na pilne potrzeby.
Po raz kolejny wbijam czekan, aby utrzymać równowagę – ustanie na własnych nogach po sześciu godzinach zapadania się po pas staje się zbyt trudne. Słyszę znajomy dźwięk – trafiam na skałę. W tej chwili zdaję sobie sprawę, że nie mam na nogach raków. Za późno. Nie mogę się obrócić, zdjąć plecaka i odczepić od nich raków, a tym bardziej ich założyć. Nie mogę wyrąbać w śniegu stopnia czubkiem buta. Przed sobą widzę wystająca skałę. Łapię się jedną ręką, stoję na zmarzniętej trawie, a czekanem szukam kolejnego punktu zaczepienia. Patrzę w dół i nie wygląda to ciekawie. Obawiam się, ze mogę odpaść. Po chwili daje mi się wdrapać wyżej na w miarę plaski teren. Znów czuję grunt pod nogami i wielka ulgę.
Przede mną znów biel śniegu, skały oraz zmarznięte trawy. Wyciągam latarkę i próbuję znaleźć kolejną tyczkę, która wskaże mi kierunek marszu. Jest! Podążam w jej kierunku. Jestem tak wyczerpany, a wiatr wieje tak mocno, ze dojście do tyczki zajmuje mi chyba wieki. Oprócz ciemności i zamieci pojawia się również i gęsta mgła. Nie widzę kolejnej tyczki. Śnieg sypie mi w oczy. Zaczynam tracić orientację. Próbuję uruchomić GPSa. Baterie już ledwie działają. Zostało mi ponad półtora kilometra do Kasprowego. Chce sprawdzić, czy nie lepiej wrócić do Myślenickich Turni. Nie mogę manipulować przyciskami GPSa w rękawicy. Po jej zdjęciu palce mi natychmiast drętwieją. Nie wiem, co lepsze – wracać, czy brnąć w to dalej? Kompas każe mi wracać na skały, na co nie mam już odwagi. Nie chcę zwalić się ze wszystkim w przepaść.
Nie widzę kolejnej tyczki. Mgła wszystko zasłania. Wiatr wieje jak oszalały. Śnieg wokół dziko tańczy drażniony jego podmuchami. Nie wiem dokąd iść. Nie wiem, w którym kierunku podążać. Zaczynam tracić orientacje.
Jest coraz zimniej, a lodowaty wiatr wzmaga to uczucie. Próbuję wykopać czekanem prowizoryczne schronienie w śniegu. To na nic. Szybko trafiam na skały i zmarznięte trawy. Nie ma się gdzie schować. Chyba, ze się położę za skalami. Nie zamierzam jednak tego robić – jestem tak wymęczony, ze skutki mogą być tragiczne.
Postanawiam dać spokój z ta nierówną walka i zadzwonić po pomoc. Drętwiejącymi palcami wybieram numer do TOPRu. Każą mi wracać po śladach. Problem w tym, ze śladów juz nie ma, a ja jestem przerażony myślą o kolejnych godzinach torowania drogi w śniegu. Postanawiają wysłać ekipę. Podaje przybliżoną lokalizację. Sprawę ułatwia to, ze jestem przy jednej z tyczek, więc wiedzą, że jestem gdzieś na szlaku miedzy Kasprowym a Myślenickimi Turniami. Mają być za dwie godziny.
Czas dłuży się niemiłosiernie. Jest coraz zimniej i zimniej. Wypijam ostatni kubek herbaty z termosu. Zjadam kolejną czekoladę. Całe szczęście – mam jeszcze trzy tabliczki. Wyciągam z plecaka dodatkowy polar. Nie da się go jednak założyć. Po wypraniu nie wysechł do końca i na rękawach zgromadziła się woda. Teraz to dwie kostki lodu. Próba założenia go i tak nic nie daje. Wiatr wieje porywiście, że zaczyna wyrywać go z rak.
Nagle na dole dostrzegam światła. To ratraki. Zwężam maksymalnie strumień światła latarki i kieruje go w tamta stronę. Jeden z ratraków odwraca się w moim kierunku. Wygląda tak, jakby miał zacząć podjeżdżać pod górę. Za chwilę jednak się wycofuje. Zaczynam więc omiatać okolice snopem światła, aby w razie czego zauważyli go ratownicy. Spoglądam na komórkę. Ktoś do mnie dzwonił. To TOPR. W ratrakach zauważyli światło latarki. Wiedzą, gdzie jestem. Mają wjechać ratrakiem na Kasprowy i zjechać na nartach.
Mija godzina. We mgle zauważam światła. Okazuje się, ze to światła czołówek ratowników. Zjechali na nartach. Szykuję się na niezły ochrzan. Zamiast tego dostaję pod kurtkę pakiet rozgrzewający a na nogi rakiety śnieżne. W końcu mogę iść normalnie. Po jakimś czasie dochodzimy do trasy narciarskiej. Docieramy do ratraków, wsiadamy i zdjeżdżamy na dół. Dostaję z powrotem plecak ze sprzętem i przesiadam się na skuter. Ostatni etap podroży to przejażdżka samochodem terenowym do centrali TOPRu. Ratownicy dają mi schronienie do rana, mogę zjeść ciepły posiłek. Rano dziękuje im za pomoc i w duchu ogromnie cieszę, że na nich trafiłem. Super ludzie i z super podejściem do człowieka. Oby więcej takich wokół nas.
Z całego zdarzenia pozostaje mi kilka pamiątek. Na szczęście mocne zamglenie prawego oka, przymrożenie spowodowane sypiącym śniegiem, następnego dnia ustąpiło. Za to zostaje mi karta z opisem wypadku na grani pomiędzy Myślenickimi Turniami a Kasprowym. Powód – zabłądzenie i brak znajomości terenu.
Najważniejsze jest jednak to, co zostaje w głowie – pamięć o tym, co się wydarzyło i wielka nauka na przyszłość. Że czasem trzeba dać odpust chęci dotarcia do celu i trzeba się wycofać. Wrócić, gdy będą lepsze warunki. Że trzeba przewidywać konsekwencje juz w momencie stawiania pierwszego kroku. Zostaje doświadczenie na własnej skórze czegoś o czym czytało się tylko w książkach, przewodnikach albo słyszało od tych, którzy wiedzą więcej. To cenne doświadczenia, za które jestem wdzięczny losowi. Dzięki nim nie wpakuję się już w podobne kłopoty. Pozostaje też wielka wdzięczność dla ludzi, którzy pomogli swoim doświadczeniem, profesjonalizmem i życzliwością.
WOW! opisałeś to super.W pewnej chwili nawet zaczęło mi być zimno i udzielił mi się strach…masz rację ,trzeba umieć przewidywać i mieć dużo pokory do gór,nie ukrywam,że uważam za totalną głupotę i ignorancję wychodzenie w góry przy lawinowej czwórce-przecież to najwyższe zagrożenie jeśli chodzi o nasze góry bo lawinowa piątka nie ma zastosowania( pomijając w przeszłości chyba dwa razy (2002 i 2003 wyjątkowo) jednak czytając Twój opis uświadomiłam sobie ,ze dzięki temu nabrałeś ogromnego szacunku i ,że to była dla Ciebie duża lekcja pokory.Życzę Ci dyżo przygód w górach ale tych pozytywnych i powodzenia!