Zimowe przejście grani Tatr Zachodnich
Właściwie to już nie pamiętam, kiedy zrodził mi się pomysł przejścia zimą całej grani Tatr Zachodnich, ale jakoś trzy może cztery lata temu ktoś w Klubie (AKT “Watra” Gliwice) wspomniał o takim projekcie. Wtedy nie byłem na to gotowy – uważałem, że wpierw powinienem przejść grań w korzystniejszych warunkach niż zimowe…
Kiedy w czerwcu 2004 roku z Sajmonem (Szymon Sazanów) “przybiliśmy piątkę” na przełęczy Liliowe gratulując zakończenia przejścia GGTZ (Głównej Grani Tatr Zachodnich) wiedzieliśmy ze grań czeka na nas zimą. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie to przedsięwzięcie znacznie bardziej wymagające, trudniejsze, niebezpieczne. Do realizacji projektu jakoś mi nie było spieszno, więc odłożyłem to na dalszy plan. Pomysł odżył na obchodach 45-lecia AKT “Watra”, na których po dłuższej przerwie spotkałem się z prezesem. Popijając złociste napoje Sajmon zaczął mniej więcej:
– …a pamiętasz Zachodnie?
– oczywiście!
– a co z zimą?
– :-) …???
Wtedy stwierdziłem, że jak Sajmon wspomina o grani zimą to trzeba się tym zająć na poważnie a wtedy pewnie coś z tego wyjdzie. Tak się złożyło, że tego samego wieczoru zaglądnąłem do archiwalnej kroniki z wyjazdów klubowych wyłożonej wśród pamiątek AKT i natknąłem się w niej na opis podobnego wyjazdu z lat 80. XX w. Wtedy Tatry zawróciły z grani w drugim dniu brnięcia w śniegu ekipę Dzidy. Miałem przekonanie, że zrealizowanie planu zimowego przejścia GGTZ w honorny, turystyczny sposób uczci 45-lecie naszego Klubu. Po powrocie z obchodów 45-lecia pomysł zaczął dojrzewać, pozostało zebrać ekipę, sprzęt i ustalić termin. Szymonowi pasował prawie każdy termin – student jak zarwie tydzień to wielka krzywda zsię nie stanie :-), pozostali potencjalni uczestnicy musieli już liczyć się z wolą pracodawcy. Najbardziej pasującym i prawdopodobnym okazał się termin końca kalendarzowej zimy, wtedy dzień jest już dłuższy, ale z reguły są większe opady śniegu, co może skutecznie pokrzyżować plany. Optymizmem nie napawały olbrzymie opady śniegu z początku roku, mówiono że to zima stulecia – ale kto mówił, że ma być łatwo.
Jak to zwykle bywa ekipa topniała wraz z zbliżającym się terminem wyjazdu – jedni naczytali się o lawinach, innym sprawy służbowe nie pozwalają na kilka dni wolnego. Ostateczny skład wykrystalizował się na tydzień przed wyjazdem, jedzie nas czworo – całkiem niezły skład. Na czwartkowym zebraniu klubowym ustalamy szczegóły, ciągle waham się czy nie odwołać wyjazdu – na zewnątrz cały czas sypie. Przez najbliższe dni z uwagą śledzę komunikaty lawinowe i prognozy pogody, do wyjazdu pozostały już tylko godziny.
Poniedziałek, 13 marca 2006
Godzina 17:00, zbiórka przed Klubem. Spóźniam się kilka minut, po przybyciu okazuje się, że niewiele, bo chłopaki pakują jeszcze namioty. Pożegnać przychodzi nas Mrozu i narzeczona Sajmona. Bardzo nas cieszy ten fakt, aczkolwiek Mrozu mówi, że być może widzi nas już ostatni raz – dziwne czyżby wyjeżdżał? :-) My na pewno zamierzamy wrócić cało i zdrowo. Pakujemy nasze bagaże do samochodu Marcina – dzięki niemu już za kilka godzin znajdziemy się na starcie naszej wycieczki. Robert z Sajmonem chcą odwiedzić jeszcze jakiś sklep pasmanteryjny – brakuje im sznurków lawinowych. Z godzinnym opóźnieniem wyruszamy z Gliwic. W Korbielowie zatrzymuje nas patrol Straży Granicznej, sprawdzają dokumenty i pytają gdzie się udajemy. Dobrze że nie spytali gdzie przekroczymy granicę w drodze powrotnej :-)
Około 21:30 przybywamy w okolice Wyżniej Huciańskiej Przełęczy. Mroźne powietrze nie zachęca po opuszczenia nagrzanego samochodu. Przytraczamy resztę ekwipunku, zakładamy plecaki. Klniemy na ich przygniatający ciężar: żarcie na cały tydzień, lina, taśmy, uprzęże, kaski, raki, czekany, śruby, łopatki śniegowe itd. wszystko niby lekkie, ale sumarycznie jak wór kamieni. 22:00 – żegnamy Marcina i wyruszamy w kierunku Przełęczy Huciańskiej. Na początku forsujemy 3-metrowe zaspy śniegu z odśnieżania szosy. W lesie zero śladów, czasami zapadamy się po pas, torujemy leśnym duktem. Po jakimś czasie stwierdzam, że chyba coś za bardzo schodzimy w dół, jednak przez drzewa z dala widać jakąś polankę, to pewnie przełęcz. Po chwili okazuje się, że doszliśmy do kamieniołomu przy szosie. Po kilkunastu minutach znów stajemy na Wyżniej Huciańskiej, około 23:30 zaczynamy rozstawiać namioty w lesie. Musimy wypocząć jutro czeka nas spore podejście.
Wtorek, 14 marca 2006
Godzina 6:00 – pobudka – dziś taryfa ulgowa wstaliśmy później, postanawiamy poprawić się w kolejnych dniach w końcu to nie wczasy. Gotujemy jedzonko, zaparzamy herbatę. Pogoda nie napawa optymizmem – jest dość pochmurno, może sypać. Około 8:00 wyruszamy w kierunku Huciańskiej. Wchodzimy na Huciański Beskid. Zapadając się po pas, po prawie godzinie wchodzimy na niewybitne wzgórze w grani – Huciańską Grapę, niżej widoczna jest już przełęcz. Dalsze torowanie wśród polan nie ma większego sensu, musimy podążać w przeciwnym kierunku a czasu coraz mniej. Wracamy na Wyżną Huciańską, z której od godziny 10:00 zaczynamy podążać w kierunku Białej Skały.
Przecieramy szlak, wygląda jakby ktoś tędy szedł – lekko widoczne wgłębienie zasypane świeżym śniegiem, które szybko zanika. Żartujemy, że owszem szedł ktoś, ale poprzedniej zimy. Śniegu jakby więcej, a droga pnie się coraz bardziej. Czasami pojawiają się niewyraźne ślady nart. Postanawiamy zmieniać się w torowaniu co 15 min, może dzięki temu nie padniemy tak szybko. Zza chmur przebijają się pierwsze na tym wyjeździe promienie słońca – morale rośnie, ale zmęczenie także. Powoli posuwamy się do przodu. Widać pierwsze formacje skalne – wapienie Białej Skały. Odbijamy od znakowanego szlaku i podchodzimy pod Jaworzyńską Kopę (Jaworzynę). Od podnóża szczytowych turni Jaworzyny przedzieramy się gęstym lasem na Białe Wrótka (Przełęcz pod Białą Skałą). Chcemy podejść pod ścianę szczytową Białej Skały, jednak musimy pokonać spore śnieżne ścianki. Nachylenie takie że powierzchnia śniegu z przodu jest na wysokości ramion – jak tu zrobić krok do przodu?
Sporo śniegu się osuwa, stępując z nogi na nogę zapadam się coraz bardziej. Gdybym miał kolana na wysokości pasa, a pas gdzie ramiona to jakoś bym zrobił krok w przód, a tak to poruszanie się przypomina raczej czołganie, do tego te ciężkie wory – k…a! nie mamy szans. W takich warunkach to my na ten Siwy Wierch pójdziemy ze dwa dni – rzucam lekko zdołowany. Otrzymujemy motywującego smsa: “Powodzenia, dokopcie tym pieprzonym górom“. Czekolada osładza chwilę przerwy. Z Białej Skały schodzimy na Białą Przełęcz. Z wielką ostrożnością wybieramy dalszą drogę – błąd z pewnością kosztowałby przedzieranie się przez gęste choinki, co byłoby kolejnym atutem, aby “dać sobie siana”. Ale my tak szybko się nie poddamy musimy dojść, co najmniej tam gdzie ekipa Dzidy – mówię sobie po cichu.
Widać już szczytową kopułę Siwego Wierchu, na który mamy wejść. Grań robi się coraz bardziej skalisto-przepaścista, idziemy z wielką ostrożnością, osunięcie w najlepszym wypadku może kosztować sporą utratę wysokości. Jesteśmy powyżej granicy mgieł i chmur przykrywających doliny, słońce dogrzewa – piękna, inwersyjna pogoda. Podziwiamy widoczki na dalsze szczyty Tatr, na horyzoncie Babia Góra. Mieliśmy nadzieję, że powyżej granicy lasu śnieg będzie wywiany jednak jest inaczej, aczkolwiek zapadamy się już tylko za kolana. Z mozołem wdrapujemy się na Siwą Kopę. Torowanie w znaczny sposób utrudnia kosówka – śnieg ją pokrywający nie wytrzymuje naszego ciężaru i wpadamy jej giętkie krzewy.
W skalnym ogrodzie Siwego Wierchu obserwujemy piękny zachód słońca. Z ostrożnością omijamy studnię wejściową jaskini. Wdrapując się po wapiennych skałach stajemy na wierzchołku Siwego Wierchu. Słońce już za horyzontem, wschodzi księżyc, robi się coraz zimniej. Ruszamy w kierunku przełęczy, na której chcemy przenocować. Śnieg jest już dość zmrożony, więc idzie się dość dobrze. Kilka minut po 19:00, w świetle księżyca dochodzimy w okolice przełęczy zwanej Jałowiecką Palenicą. W tym miejscu spore opady śniegu zawróciły poprzednia ekipę klubową, która w latach 80. próbowała przejść grań zimą. Rozstawiamy namioty znajdując w miarę równe i twarde podłoże – pod nami zasypana kosodrzewina. Po posiłku zasypiamy niemalże natychmiastowo.
Środa, 15 marca 2006
Wstajemy kilkanaście minut po piątej. Gotujemy jedzonko, herbatę i pakujemy nasz dobytek. Czynności poranne zabierają nam sporo czasu – jutro będzie lepiej obiecujemy sobie. Ruszamy o 9:20 początkowo jest słonecznie, jednak mgły z dolin podnoszą się, co nie wróży dobrej pogody. Podchodzimy w kierunku Zuberskiego Wierchu.
Idąc tędy porą letnią widoki są ograniczone – przesłaniają je wysokie krzewy kosodrzewiny – teraz łany kosówki zasypane są śniegiem, a my poruszamy się na jego powierzchni. Pokrywa jest dość zmrożona jednak, co kilka kroków nie wytrzymuje ona naszego ciężaru i zapadamy się w kosówkę. Wchodzimy na Małą Brestową Kopę a następnie na szczyt Brestowej Kopy, na której wspominamy tragiczny wypadek lawinowy, jaki wydarzył się tej zimy nieopodal w Spalonym Żlebie. Mgły z dolin doganiają nas i widoczność się pogarsza. Grań robi się ostrzejsza, w stronę Skrajnej Salatyńskiej Doliny spore nawisy śnieżne. Rozwijamy sznurki lawinowe i wyciągamy czekany. W kilkunastu metrowych odstępach pokonujemy trudniejszy, lawiniasty odcinek.
Od Skrajnej Salatyńskiej Przełęczy idziemy już w całkowitej mgle. Pokrywa śniegowa na podejściu na Salatyński Wierch (Wielki Salatyn) całkowicie zmrożona (beton). W pokonaniu stromego, zalodzonego zbocza pomocny staje się czekan. Po kilku metrach zastanawiam się, czemu nie założyliśmy raków, założenie ich obecnie jest już zbyt ryzykowne, kopiemy czekanem stopnie i pniemy się dalej. Na szczycie Salatyna – pierwszym dwutysięczniku od zachodu – robimy krótki odpoczynek. Odbieramy smsy od Pamela i Sławka z komunikatami pogodowymi i lawinowymi. Informacje te nie napawają nas optymizmem: “…tak jak wczoraj 3 stopień zagrożenia lawinowego… niebo zachmurzone, lekki śnieg, temp. od -4 do -9, wiatr“.
Zejście na Zadanią Salatyńską Przełęcz (Przełęcz pod Dzwonem) w całkowitej mgle stwarza nam problemy orientacyjne. Zastanawiamy się czy czasami nie schodzimy jakimś zboczem do doliny. Może jednak zeszliśmy już za dużo, albo schodzimy jakąś boczną odnogą – rozważamy różne warianty. Wyciągam mapę i przykładam ją do kompasu – wszystko wskazuje, że idziemy w dobrym kierunku, schodzimy dalej. Dochodzimy do skał na wyraźnym już grzbiecie grani – wszystko pasuje przed nami Grań Skrzyniarek, która ma nas zaprowadzić na Spaloną Kopę.
Pogoda się pogarsza – zaczyna sypać śnieg i wieje. Lawirując miedzy skałami pniemy się do góry. Kilkukrotnie wydaje nam się, że już jesteśmy na wierzchołku Spalonej jednak przed nami pojawiają się wyższe turnie. Śnieg osuwa się spod nóg, chowamy kijki i wyciągamy czekany. Zamarznięte i dzięki temu niezłożone do końca kijki wystają poza bryłę mojego plecaka skutecznie przeszkadzając w poruszaniu się po skalnych półkach. Z wierzchołka Spalonej Kopy kierujemy się na Spaloną Przełęcz, z której skalistą i przepaścistą granią wdrapujemy się na wybitny szczyt Pachoła. Z wielką uwagą wyszukuję chwyty i robię kolejne kroki, nie chcę nawet pomyśleć, jaka by była trajektoria lotu w tym stromym wypiętrzeniu. Widoczność nieco się polepsza – widać już na kilkanaście metrów jednak chmury nadal przesłaniają dalszy plan. Początkowo schodzimy bocznym żebrem, jednak w porę korygujemy zły kierunek i trawersujemy w kierunku przełęczy. O 17:50 stajemy na Banikowskiej Przełęczy, na której postanawiamy zabiwakować. Po wykopaniu platform rozstawiamy namioty. Tuż przed zmrokiem odsłania się widok na Spaloną, Pachoła i Baniówkę, widać sąsiednie doliny. Wiatr wzmaga się coraz bardziej, szarpie namiotem, nie pozwala zasnąć.
Czwartek, 16 marca 2006
Budzimy się kilka minut po piątej. Pogoda znacznie się pogorszyła: kiepska widoczność, pada śnieg, mamy jednak nadzieję, że do naszego wyjścia polepszy się. Wykonujemy standardowe poranne czynności: topimy śnieg, gotujemy jedzenie, herbatę. Wiemy, że dziś czeka nas trudny technicznie odcinek. Ubieramy uprzęże – czujemy, że z pewnością się dziś przydadzą. Śnieg sypie nadal – nie ma sensu czekać na poprawę – wyruszamy o 8:20. Otrzymujemy kolejnego motywującego sms’a: “…cisnąć i żeby wam ikry nie brakło…“. No to ciśniemy – po 30 minutach stajemy na Banówce – najwyższym szczycie Tatr Zachodnich leżącym w jej grani głównej. Za mgły widać pierwsze metry trudniejszego odcinka, jaki musimy przejść. Pogoda nadal bez zmian ciągle pada i trochę wieje. Sms’owe prognozy były bardziej optymistyczne “…trochę słońca rano, później chmurki, śnieg, temp -3 do -10, wiatr” – zastanawiam się gdzie to słońce – chyba je przespaliśmy :-) Sytuacja lawinowa bez zmian, nadal 3 stopień. Zakładamy raki, rozwijamy linę i się wiążemy. Ostrze grani chcemy przejść z lotną asekuracją – tak będzie w miarę bezpiecznie. Sajmon rozwesela nas kawałem o blondynkach, po którym ruszamy dalej. Pierwszy idzie Darek, oddajemy mu większe pętle na ewentualne stanowiska.
Asekuruję go “z czekana”, gdy dochodzi w bezpieczniejsze miejsce asekuruje mnie w dojściu do jego stanowiska. W następnych etapach przechodzi Sajmon a za nim Robert. Ekspozycja spora, każdy krok robimy z wielką ostrożnością. Na stromych płytach ciężko znaleźć dobre oparcie dla czekana, mam nadzieję że wąska półka wydeptana w śniegu wytrzyma i śnieg się nie obsunie. W sumie to dobrze, że jest mała widoczność przynajmniej nie widać w całości “lufy” i podciętych skał, wzdłuż których idziemy. W pewnym momencie odnajdujemy zasypany łańcuch ubezpieczający szlak, wpinamy się do niego lonżami. Schodzimy na Przełęcz nad Zawratami, na której uwalniamy się od liny. Opady śniegu ustają, momentami odsłania się słońce. Przejście grani Banówki dostarczyło nam z pewnością wiele emocji. Wchodzimy na szeroki i rozłożysty szczyt Hrubej Kopy. Na podejściu znów przychodzi nam się zmagać z zapadającym się śniegiem, który od promieni słonecznych robi się coraz bardziej mokry. Od południa zza chmur wynurza się potężny, oświetlony słońcem masyw Barańca. Schodzimy na Przehybę pod Hrubą Kopą. Przed nami grupa turni nazwanych Trzema Kopami.
Przechodziliśmy już tędy wcześniej i dobrze pamiętamy, że to poszarpana grań, urozmaicona wcięciami wąskich i głębokich szczerbin, opadająca na obie strony stromymi i przepaścistymi ścianami. Wiążemy się liną i ruszamy dalej. Pokonujemy pierwszy wierzchołek – Szeroką Kopę. U podnóża Drobnej Kopy zastanawiamy się jak przejść kolejny odcinek, którego pierwsze kilkanaście metrów wygląda jak ostrze noża. Szereg urwistych skał przysypanych metrową warstwą śniegu wygląda z przełączki dość imponująco. Idziemy w zasadzie w pozycji siedzącej – okrakiem na śnieżnym koniu. Lewa noga w zasadzie zwisa w pionową przepaść, prawa odchylona do nachylenia urwistego zbocza nawianego śniegiem. Mamy nadzieję, że śnieg a w zasadzie nawis śnieżny wytrzyma nasz ciężar. Co kilka metrów robimy stanowiska w śniegu i asekurujemy następnego na linie. W taki sposób dochodzimy do kominka, który wyprowadza nas na kolejny wierzchołek Trzech Kop – Drobną Kopę. Schodząc wpinamy się lonżami do łańcucha, który wystaje spod skał. Z kolejnej przełączki po pochyłej płycie wdrapujemy się na Skrajną Kopę, na której robimy dłuższy odpoczynek.
Niestety chmury przysłaniają nam widoki na dalszą część trasy aczkolwiek momentami zza chmur wyłaniają się Rohacze. Podczas postoju spotykamy pierwszych turystów – Słowaków, którzy podchodzą na grań z pobliskiego schroniska na nartach ski-turowych. Przyglądając się ich wyposażeniu nie dajemy im szans na przejście dalszej grani nawet po naszych śladach. Schodząc w kierunku Smutnej Przełęczy wchodzimy już w całkowitą mgłę. W oddali słychać szusy zjeżdżających Słowaków – jednak nie dali rady. Ze Smutnej Przełęczy pniemy się do góry granią na szczyt Rohacza Płaczliwego. Wiatr wzmaga się coraz bardziej, mamy nadzieję, że na wierzchołku znów powita nas słoneczna pogoda. Po zaśnieżonych blokach skalnych wchodzimy na wierzchołek. Niestety chmury dookoła i z widoków nici. Wydeptany śnieg na wierzchołku zdradza niedawny pobyt jakichś turystów. Mroźny wiatr nie pozwala na dłuższy odpoczynek, łyk ciepłej herbaty z termosu i ruszamy dalej. Schodzimy szerokim grzbietem-stokiem w kierunku Żarskiej Przełęczy wiemy, że musimy odbić na Rohacką Przełęcz jednak we mgle nie zauważamy odejścia i schodzimy dalej. Po jakimś czasie zauważamy, że coś nie tak – spoglądam na wysokościomierz – zeszliśmy około 100 m w pionie za nisko. Pewnie we mgle nie zauważyliśmy kierunkowskazu odbicia szlaku. Wracamy się z powrotem do góry, jesteśmy już zmęczeni i idziemy dość wolno. Dochodzimy do miejsca odbicia szlaku, słupek wskazujący odejście zasypany śniegiem prawie po sam wierzchołek.
Schodzimy na Rohacką Przełęcz. Około 17:40 oszronieni przez wiatr dochodzimy do wypłaszczenia przełęczy. Zastanawiamy się czy iść dalej – pewnie zmrok zastałby nas na Rohaczu Ostrym, wiec postanawiamy zostać. Wyrównujemy śnieg i rozstawiamy namioty. Po posiłku, z Sajmonem nad mapą analizujemy naszą trasę – od początku przeszliśmy odcinek, który wiosną zrobiliśmy w jeden dzień :). Zastanawiam się czy damy radę przejść grań przed zakończeniem kalendarzowej zimy – pierwszy dzień wiosny we wtorek, ale o której godzinie?
Piątek, 17 marca 2006
Wstajemy o wczesnej, standardowej już od kilku dni porze. Nocny opad naniósł kolejną kilku centymetrową warstwę białego puchu, strząsamy śnieg i szron z namiotów. Pogoda nadal bezwidokowa – mgła nawet jakby gęściejsza. Wskakujemy w uprzęże i wyruszamy kwadrans po ósmej. Otrzymujemy kolejny komunikat lawinowy – dziwi nas, że po nocnych opadach zmienił się na dwójkę lawinową. Po kilkudziesięciu metrach wiążemy się liną. Wśród skał i śniegu podchodzimy granią pod Rohacza Ostrego. Świeży opad śniegu słabo jest związany z podłożem, mamy obawy przed zsunięciem się z jakąś deską śnieżną i ostrożnie pokonujemy, coniektóre nachylenia.
Dochodzimy do spadzistego kominka, który kończy się w leju stromego żlebu. Kawałek skały pozwala na założenie stanowiska, z którego asekurowani powoli schodzimy. Wchodzimy na obydwa wierzchołki Rohacza Ostrego. Zastanawiamy się jak pokonać kolejny ostry płytowy odcinek. Pionowe urwiska skalne z obu stron, podcięte płyty – jedyna droga ostrzem przysypanym śniegiem. Robię stanowisko w wystającej stalowej kotwie i popuszczam linę Darkowi forsującego okrakiem skalno-śnieżnego konia. Gdy przechodzi zakłada stanowisko, kotwicząc drugi koniec liny. Rozwieszona poziomo lina służy jako poręczówka, do której wpinamy się lonżami i przechodzimy newralgiczny odcinek.
Pokonując szereg bloków skalnych schodzimy stopniowo granią w dół. Chowamy linę i wyciągamy sznurki lawinowe. Dochodzimy do stromego zbocza, na którym w całkowitej mgle tracimy kierunek. Zastanawiamy się czy iść w zboczem w dół w prawo bądź w lewo. Trawers zbocza może okazać się zbyt niebezpieczny, a schodzenie w dół może nas doprowadzić do jakiś podciętych miejsc nad Jamnickimi Stawami. Pada propozycja rozdzielenia się i poszukania właściwego zejścia na Jamnicką Przełęcz. Darek idzie trawersem na lewo, wraca i mówi, że robi się tam coraz stromiej wydaje mu się, że dalej to już urwiska i “lufa”. Mgły i chmury ani na chwilę nie odsłaniają dalszego planu. Wyciągam mapę i próbuję sobie przypomnieć przebieg grani na tym odcinku – musimy schodzić blisko krawędzi. Po chwili dochodzimy na przełęcz gdzie robimy przerwę śniadaniową. Otrzymujemy kolejną prognozę pogody “…na stronie deszczowa chmurka ale na grani to pewnie będzie walić śniegiem“. Podchodzimy zboczem na Wołowiec. Momentami mgła taka, że przysłania buty – zlewa się całkowicie z białym podłożem. Nie mam pewności czy idę granią czy nawisem. W zasadzie mogę zamknąć oczy, sonduję kijkiem teren jak niewidomy. Pod wierzchołkiem mgła się na szczęście przerzedza, momentami widać zarys grani Rohaczy. Na Wołowcu witamy ojczysty kraj, robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej.
Idziemy wzdłuż granicy polsko-słowackiej w kierunku Dziurawej Przełęczy. Nawisy dość spore – staramy się trzymać od nich w bezpiecznej odległości. Wchodzimy na wierzchołek Łopaty, z której podążamy w kierunku Niskiej Przełęczy. Momentami zapadamy się za kolana. Zakosami pniemy się na Jarząbczy Wierch. Podejście spore a zmęczenie daje znać o sobie. Na szczęście śnieg jest wywiany. Sam wierzchołek znajduje się kilkadziesiąt metrów od głównej grani – odbijamy i wchodzimy na niego. W dali zza mgieł wyłania się wyższa Raczkowa Czuba (Jakubina). Podążamy w kierunku Jarząbczej Przełęczy. Mgła znów gęstnieje i widoczność spada. Grań robi się dość wąska i stroma, osuwający się śnieg potęguje uczucie niebezpieczeństwa. Częściowo skalistą granią około 17:50 dochodzimy do sporego wypłaszczenia przed Jarząbczą Przełęczą.
Zastanawiamy się czy szukać we mgle dalszej drogi czy rozkładać namioty – wybieramy to drugie. W zapadającym się śniegu wykopujemy miejsca pod namioty osłaniając je przed ewentualnym wiatrem. Na kolację standardowo “chiniol” ale za to na śniadanie odkładam puree ziemniaczane ze smalcem. Po kolacji standardowo spoglądamy na mapę – wow! – jesteśmy już za półmetkiem :). Odbieram smsa z Chatki na Pietraszonce: “Wiosna zaczyna się w poniedziałek 20 marca 2006 o godz. 19:26; dacie rady przejść?” – dobre pytanie – po tej informacji mam ochotę tylko na sen.
Sobota, 18 marca 2006
Poranek powitał nas standardową: pochmurną i mglistą pogodą. W trakcie gotowania posiłku chmury częściowo ustępują i wychodzi słońce – najwyraźniej pogoda się poprawia. Odsłania się widok na otoczenie Zadniej Doliny Raczkowej, nad którą górują potężne szczyty Starorobociańskiego Wierchu i Raczkowej Czuby. Pełni optymizmu, co do pogody wyruszamy o 8:20. W drodze na Kończysty Wierch zapadamy się po kolana. Jednak od Starorobociańskiej Przełęczy idzie się już znacznie lepiej. Podchodzimy wywianym stokiem na Szczyt Starorobociańskiego Wierchu.
Po raz drugi tej zimy staję na jego wierzchołku. Słońce grzeje coraz bardziej zamieniając śnieg w ciężki i mokry. Na nasłonecznionej grani zapadamy się po kolana a czasami wpadamy po pas. Z Przełęczy Gaborowej (Raczkowa Przełęcz) wchodzimy na Siwy Zwornik i dalej przez Liliowy Karb granią na Bystry Karb (Bystra Przełączka). Urozmaicona skalnymi czubami i bulami grań pokryta jest sporymi nawisami śnieżnymi, których staramy się nie deptać. W podejściu na Błyszcza dogania nas podnosząca się mgła – to chyba koniec słonecznej, sobotniej pogody.
Zgodnie z planem z Błyszcza odbijamy na Bystrą położoną w grani bocznej. W drodze spotykamy stado kilkunastu kozic wyjadających wywianą spod śniegu trawę. Zwierzęta ustępują nam, gdy zbliżamy się do nich na kilka metrów. Stajemy na wierzchołku Bystrej – najwyższym szczycie Tatr Zachodnich. Widoków zero – gdzie nie spojrzeć mgła. Odbieram orientacyjną sms’ową prognozę: “…pogoda raczej bez zmian, możecie więc liczyć na siebie no i na TOPR“. Wracamy na Błyszcz i schodzimy na Pyszniańską Przełęcz. Po nawoływaniach we mgle odnajdujemy się na przełęczy, gdzie robimy przerwę na posiłek.
Żegnamy znakowany szlak i wywianym stokiem podchodzimy na Kamienistą. Robimy spacer piękną granią szczytową przypominającą krater wulkanu. Nawisy nie pozwalają się zbytnio zbliżyć do jej krawędzi. Opuszczamy uroczy wierzchołek i skalistą granią schodzimy na Hlińską Przełęcz. Wyraźnymi skałami przechodzimy obok wielkiego, grzbietowego rowu tektonicznego, omyłkowo idziemy nimi za daleko. Słaba widoczność, a w zasadzie jej brak po raz kolejny każe nam główkować czy idziemy dobrą drogą czy może jednak nie. Staram sobie przypomnieć jakieś szczegóły topografii tego odcinka. Coś mi jednak podpowiada, aby wrócić się i pójść drugim ramieniem grzbietu. Korygujemy błąd i stromym skalnym grzbietem pniemy się na wierzchołek Smreczyńskiego Wierchu. Stajemy na obydwu jego wierzchołkach. Schodząc szerokim zboczem w kierunku Smreczyńskiej Przełęczy znajdujemy porzucony namiot. Przygnieciony i zawiany śniegiem wygląda na pozostawiony tu spory czas temu.
Około 18:30 dochodzimy do wypłaszczenia przełęczy gdzie po wykopaniu w śniegu platform rozstawiamy namioty. Spoglądając wieczorem na mapę zauważmy spory postęp w przebytym odcinku. Są szanse, że wygramy wyścig z nadchodzącą kalendarzową wiosną.
Niedziela, 19 marca 2006
Wstajemy standardowo wcześnie, czyli minut kilka po piątej, nawet budzik nas już nie musi budzić. Na zewnątrz znów prześladująca nas mgła. Topimy śnieg, gotujemy herbatę i jedzenie. Składamy namioty i wyruszamy kwadrans po ósmej. Mgły na szczęście opadają odsłaniając rozległe widoki. W promieniach słońca podchodzimy na Tomanowy Wierch Polski. Po zmrożonej skorupie idzie się dość przyjemnie jednak co jakiś czas nie wytrzymuje naszego ciężaru i zapadamy się po kolana. Na szczycie Tomanowego podziwiamy dookolną panoramę.
Możemy tylko żałować, że nie mieliśmy takiej widoczności w poprzednich dniach na grani – grani, którą teraz widać bardzo dobrze. Śledzimy drogę, którą będziemy musieli pokonać z Tomanowej Przełęczy. Lawiniaste zbocze pod Stołami i poszarpana grań ciągnąca się na Ciemniak nie zachęcają do dalszej drogi. Schodzimy na Tomanową Przełęcz – najniżej położoną w głównej grani Tatr – początkowo dość ostrą granią, która później przechodzi w rozłożyste zbocze. Po drodze wchodzimy na wierzchołek Suchego Tomanowego Wierchu.
Na przełęczy wskakujemy w uprzęże i wiążemy się liną. Śniegu tu sporo, kosodrzewina przykryta całkowicie wystają tylko co większe drzewka. Śnieżnym zboczem pniemy się ku górze. Słońce rozmiękło śnieg, przez co zapadamy się po kolana a czasami i głębiej. Próbujemy podejść bliżej wystających skał gdzie jest mniejsze prawdopodobieństwo zejścia lawiny. W pewnym momencie jesteśmy jednak zmuszeni wytrawersować do skał. Z zaniepokojeniem spoglądamy w górę stoku i po kolei przechodzimy niepewny odcinek. Lawirując wśród skał dochodzimy na wierzchołek grani Stołów. Częściowo skalnym grzbietem przechodzimy na Małą Przełączkę. Przytępione raki nie trzymają się już tak dobrze zalodzonych skał i czasami puszczają. W żlebie pod Tomanowymi Rzędami widzimy ślady świeżych lawinisk. Z Małej Przełączki wdrapujemy się na skalne wypiętrzenie. Idąc tędy poprzednio musieliśmy spiętrzenie obchodzić trawersując strome żlebiki co przy obecnych warunkach śniegowych byłoby dość niebezpieczne. Po kolejnym męczącym podejściu osiągamy wierzchołek Ciemniaka, robimy pamiątkowe zdjęcie.
Chcemy odpocząć jednak wieje, więc schodzimy na Mułową Przełęcz gdzie powinno być spokojniej. Na suchej skale odpoczywamy wygrzewając się w słońcu. Chowamy linę i uprzęże. Na Krzesanicy spotykamy pierwszą turystkę, zamieniamy kilka zdań i schodzimy na Litworową Przełęcz. Od Ciemniaka warunki śniegowe znacznie się polepszyły, więc posuwamy się dość szybko. Śnieg jest wywiany i twardy. Wchodzimy na kolejne szczyty Czerwonych Wierchów: Małołączniak i Kondracką Kopę rozdzielone Małołącką Przełęczą. Na Kondrackiej Kopie rzucam propozycję odbicia z grani i udania się na Giewont, gdzie po powrocie rozbilibyśmy namioty gdzieś niedaleko. Wygrywa jednak chęć dzisiejszego dojścia na Przełęcz Liliowe i zakończenia przejścia grani.
Z Przełęczy pod Kondracką Kopą wchodzimy na Suchy Wierch Kondracki, za którym wchodzimy w trawers stromych skał. Trochę żałujemy wybrania tego wariantu gdyż robi się coraz stromiej a niżej po słowackiej stronie widoczne są świeże obsuwy mokrego śniegu. W napięciu, w zapadając się mokrym śniegu trawersujemy kolejne metry grzbietowych skał. W okolicach Suchych Czub postanawiamy jednak iść grzbietem. Skalnym kominkiem wdrapujemy się na wierzchnie skały. Grań dość ostra w początkowej fazie napotykamy na skalno-śnieżnego konia którego trzeba przejść okrakiem. “Lufa” w obydwie strony więc wyciągamy linę. Stromą granią dochodzimy na wierzchołek Goryczkowej Czuby, gdzie chowamy linę.
Słońce zachodzi i robi się coraz zimniej. Schodzimy na Goryczkową Przełęcz Świńską, z której wchodzimy na Pośredni Wierch Goryczkowy. Czuję się już dość zmęczony, a droga na Kasprowy jakby się wydłuża. W ciemnościach przez Goryczkową Przełęcz nad Zakosy wchodzimy na Kasprowy Wierch. Chwila odpoczynku, słodycze i herbata z termosu przywracają mi siły. Spory wiatr jak również hałas pracujących ratraków zniechęca do dłuższego odpoczynku. Schodzimy na Suchą Przełęcz i podążamy dalej na szczyt Beskidu. Spotykamy Roberta i Darka Jaźwca, którzy już wracają z przełęczy, zamierzają udać się na nocleg do Murowańca gdzie jak mówią czeka na nich złocisty płyn. Szymon i ja wolimy jednak spędzić kolejny nocleg na grani, jakoś nas nie ciągnie do cywilizacji. Wchodzimy na Beskid – ostatni dwutysięcznik w grani Tatr Zachodnich. Po kilku minutach schodzimy na Przełęcz Liliowe kończącą nasze zimowe przejście Głównej Grani Tatr Zachodnich.
Kilka minut po dwudziestej ucieszeni, zmęczeni, w świetle księżyca gratulując sobie “przybijamy piątkę”. Znów zrobiliśmy kawał dobrej nikomu niepotrzebnej roboty. Dumni i szczęśliwi wracamy do miejsca, które wcześniej upatrzyliśmy na rozbicie namiotu. Popijając zwycięską herbatkę ślemy znajomym smsy i odbieramy gratulacje.
Poniedziałek, 20 marca 2006
Przyzwyczajeni do wczesnego wstawania budzimy się skoro świt. Na zewnątrz piękna bezchmurna, słoneczna pogoda. Świnica aż kusi, aby podążyć ku niej, niestety nasz czas w górach się kończy i pora wracać do domu. Po posiłku zwijamy namiot i przez Beskid podążamy na Kasprowy. Piękna pogoda, więc i na Kasprowym sporo narciarzy. Żegnamy się z granią i przez Myślenickie Turnie schodzimy szlakiem do Kuźnic. Szymon wraca pierwszym autobusem, ja jednak mam ochotę przespacerować się przez Zakopane i wracam trochę później. Pierwsze minuty kalendarzowej wiosny witam już w domu, w Gliwicach.
Uczestnicy
- Szymon Sazanów (AKT “Watra”)
- Dariusz Jaźwiec
- Robert Warmons
- Dariusz Kandzia (AKT “Watra”)