Grecja – Olimp
10 lipca, 18:25. Szczyt! Olimp zdobyty… Obok biało-niebieskiej flagi greckiej dumnie powiewa Biało-Czerwona. Potem niekończące się sesje zdjęciowe i nieskrywana satysfakcja…
Olimp: odwieczna siedziba starożytnych bogów, gdzie na swym tronie, w niedostępnych górach zasiadał sam Zeus. Nielekką drogę musiał przebyć Prometeusz, by z boskiego rydwanu boga słońca wykraść kilka złotych promieni i podarować nam wędrowcom to, co tak cenimy każdego górskiego wieczora: ciepło małej, wspólnej watry… Od wieków ruszają więc śmiałkowie w dzikie olimpijskie ostępy, by zmierzyć się z nieśmiertelnymi i z własnymi słabościami…
W zgodzie z dekadenckim brakiem etosu, polegającym na tym, że jako przewodnikom nie chce nam się chodzić po Beskidach wyruszyliśmy zatem ku odległej Grecji, by przekazać barbarzyńskim ludom ideę dekadentyzmu – jedynej słusznej ideologii końca wieku.
Z punktu widzenia spontanicznego “zdobywacza szczytów” Olimp jest faktycznie swego rodzaju trofeum: grupa szczytów zwana Oros Olympos, z których najwyższy: Mytikas sięga 2917 m to najwyższe miejsce w Grecji. Jednocześnie na całe tak bliskie nam Karpaty można popatrzeć z lotu ptaka. Pozostałe ważne wierzchołki olimpijskiego pasma to : Stefani 2909 m nazywany Tronem Zeusa, Skolio 2911 m, Prorok Ilias 2786 m, Skala 2866 m.
Śmiałkowie, którzy zamierzają zakłócić olimpijski spokój zaczynają swą przygodę w miasteczku Litochoron. Jest ono oddalone od autostrady łączącej Saloniki z Atenami i brzegu Morza Egejskiego o około 5 km, które można pokonać autobusem. Chcąc dotrzeć do Litochoron należy udać się około 90 km z Salonik na południe w kierunku miejscowości Katerini.
Zgodnie z dekadenckimi nastrojami rozpoczęliśmy naszą wędrówkę od obowiązkowego pobytu na plaży. Mimo, że woda wydawała się być czystą solanką, pewien rudy osobnik w słomkowym kapeluszu został poddany zajęciom służącym przystosowaniu go do poruszania się w środowisku o wilgotności 100%, czyli potocznie: Robinek uczył się pływać… Zachód słońca, ognisko na morskim brzegu, noc i poranek (który przeciągnął się do godziny 13:00) – nic nie wskazywało na to, że już niedługo przyjdzie nam znowu wskoczyć w ciężkie buciory, dźwignąć nasze garby i rozpocząć wędrówkę w kierunku wertykalnym. Niepokój wzbudzał u niektórych widok dwu niezbyt odległych skalistych wierzchołków. Wydawały się one jakąś kiczowatą fototapetą, gdy nasze ciała błogo unosiły się w słonym morzu…
Dnia 8 lipca 1998 około godziny 15:00 po spałaszowaniu ok.1 kg arbuza na głowę zarzuciliśmy nasze “lekkie” (średnio 35 kg) brzemię na plecy i ruszyliśmy w ciepełku (+38?) popołudniowego słońca z centrum Litochoron w górę kanionu rzeki Enippeas. Z godziny na godzinę nasz zachwyt nad pięknem skalistego kanionu zmieniał się w okraszoną coraz mocniejszymi epitetami walkę z podejściami w pełnym słońcu i zbieganiem z przygniatającymi do ziemi plecakami. No cóż, jak widać ani Midowicz ani Orłowicz nie dotarli byli w odpowiednim czasie w te strony, by nauczyć tych barbarzyńców co oznacza słowo trawers ! Chcąc nie chcąc rezultat 1:0 dla gospodarzy z Olimpu: wykrzesali z nas wszelki etos jaki w nas drzemał! Mimo wszelkich przeciwności, wśród przekleństw Naszego Niezrównanego Rudego Przewodnika spowodowanych brakiem mapy, o zachodzie słońca udało nam się znaleźć miejsce na rozpalenie naszej pierwszej tego lata górskiej watry. Wszystkie nasze złowrogie mamrotania znikły natychmiast, gdy ujrzeliśmy “łazienkę”;: dno doliny przepływał mieniący się wszystkimi odcieniami zieleni i błękitu krystalicznie czysty (i diabelnie zimny) potok. Potem już tylko kocioł żarełka ogniskowego, nocne śpiewanie i zapach mięty, który momentalnie ukołysał nas do snu.
Następny dzień przyniósł upragniony koniec piekielnego (w Grecji to chyba “hades” a nie “piekło”) wąwozu. U jego wylotu odbudowywany jest piękny romański klasztor św.Dionizego. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy zakosami w górę w kierunku parkingu zwanego Prionia : 1100 m. Przy odrobinie szczęścia można złapać w Litochoron “stopa”, który oszczędza szczęśliwcom niewątpliwej przyjemności związanej z klepaniem 10 km asfaltu lub zmaganiem się z kanionem (ok. 800 m wysokości względnej, ale suma podejść pewnie ze trzy razy więcej …). Od końca zakosów w lewo, droga prowadzi do Prioni, zaś my porzuciwszy w krzakach część bagażu (z maskowania i zabezpieczeń należy nam się “5” albo i “6”) z lżejszymi plecakami ruszyliśmy w prawo. Potem już tylko zejście z głównej drogi Litochoron – Prionia w kierunku na Petrostrunga i powitał nas buczynowy, całkiem beskidzki krajobraz. Nie pasowały tylko objuczone muły, które cierpliwie wspinały się do góry wnosząc zaopatrzenie do schronisk. Tym razem nasz nocleg wypadł na małej, osłoniętej kosówką grani na wysokości ok. 1650 m. Z satysfakcją spoglądaliśmy ku kanionowi i z zazdrością wodziliśmy wzrokiem po pobliskich 2,5 – tysięcznych szczytach mieniących się w promieniach zachodzącego słońca.
Kolejny dzień miał być “dniem ataku szczytowego”. Bez pośpiechu zdobywaliśmy wysokość. Najpierw pod stopami została Królowa Beskidów, potem Rysy, wreszcie całe Karpaty… Mimo słońca wszyscy wskoczyliśmy w ciepłe ciuchy: przy wysokości powyżej 2,500 m nawet w Grecji upał przestaje doskwierać. Kolejne przystanki, kolejne porcje “Plusssza” i filtru przeciwsłonecznego. Nareszcie po przebyciu plateau Muz docieramy do schroniska “Refuge SEO” – ok. 2650 m. Późnym popołudniem rozpoczynamy atak na szczyt. Najpierw trawersujemy Stefani – niestety, nie możemy go zdobyć, gdyż na szczyt prowadzi droga wspinaczkowa o trudności IV – nie warto ryzykować … Potem wchodzimy w kruchy, kominkowaty żleb podobny trochę do górnej części podejścia na Zawrat. Co ? Zabezpieczenia ? Chyba żart! Dobrze, że nie jest ślisko! Obsypujące się kamienne lawinki nie wpływają kojąco na nerwy napięte widokiem stromej ściany…
10 lipca, 18:25. Szczyt! Olimp zdobyty… Obok biało-niebieskiej flagi greckiej dumnie powiewa Biało-Czerwona. Potem niekończące się sesje zdjęciowe (w koszulkach zdobywców, w koszulkach dekadenckich, w koszulkach przewodnickich …) i nieskrywana satysfakcja… Bogowie jakoś nie dopisali, na co zażalenie zostało wpisane w księdze zdobywców na szczycie. Co gorsze: słoneczny bóg Helios zdecydowanie kierował swój ognisty rydwan ku zachodniemu krańcowi horyzontu, a olimpijski pałac zdawał się nie dysponować polem namiotowym. Szczerze mówiąc zaczął nas ogarniać niepokój, gdy zobaczyliśmy jak daleko jest do miejsca gdzie moglibyśmy zabiwakować. Nie tracąc czasu ostrożnie zaczęliśmy schodzić stromą ścianką w kierunku wierzchołka Skala… O zachodzie słońca pełni wrażeń dotarliśmy pod szczyt Skolio i na kamienistej połonince błyskawicznie stanęły namioty. W samą porę: słońce właśnie kryło się za grań – 10 minut później temperatura powietrza spadła do +2?. Tego wieczoru nie było watry… Była himalajsko smakująca kaszka o smaku truskawkowym i “mały chemik” czyli chińska zupka. Ale grania nie mogło zabraknąć: co prawda w minimalnym, namiotowym 2-osobowym gronie, ale za to pod Olimpem !
Rano obudziło nas słońce wyłaniające się z morza. Lipcowy szron na namiotach potwierdzał jeszcze raz fakt, że góry wokoło to nie Beskidy… Nic dziwnego: 2800 m. Szybkie śniadanie i jeszcze szybsza utrata wysokości. Z lekkimi plecakami każda minuta oznaczała utratę kilkunastu metrów wysokości ! Momentalnie znaleźliśmy się przy schronisku “Refuge A” na wysokości ok. 2100 m. Na ścianie napis w języku polskim (!), angielskim, niemieckim i czeskim: “Witamy w naszym skromnym schronisku i zapraszamy do środka. Jeśli chcecie natomiast odpocząć, skorzystać z własnego prowiantu i naszych toalet musicie zapłacić 50 drachm.”(Niby to nie dużo: na dole jest to 5 kg arbuza …).Bez komentarza… Potem szybko do Prionii. Pod górę pnie się mnóstwo wycieczkowiczów. Ze zdziwieniem spoglądają na nasze plecaki i swoje reklamówki. Oj, niełatwa przed nimi droga i pewnie niewielu z nich uda się dotrzeć powyżej wygodnej kawiarni w “Refuge A”. Nieśmiertelni wybrali nie byle jaką górę na swoją siedzibę. Za Prionią odszukujemy zakamuflowany w krzakach bagaż i ruszamy w dół ku Litochoron. Szczęście nam sprzyja: chwilę później wszystkim udaje się złapać “stopa” i szybko zjechać na dół. Jazda na otwartej pace pickup’a przez pełną zakrętów górską drogę dostarcza nowych wrażeń. Na dole znowu arbuz. I jeden telefon, który załatwia nam bezpłatną “taksówkę” w postaci trzech polskich TIRów. Następną noc spędzamy na parkingu niedaleko granicy bułgarskiej…
“Była już Grecja, Jugosławia, Słowacja, Dacja, Tracja też
Deptaliśmy Olimpu szczyty (…)”